Artykuły

Żeby się nie bać

"Griga" w reż. Piotra Siekluckiego na Młodej Scenie Letniej Teatru Nowego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim

Drugi litr był trudny. Nie szło otworzyć flaszki, nie szło uwolnić dżina palnego bimbru, co miał barwę mgieł, nie szło opanować dygotu łap wstrząśniętych bandycką postawą korka. Nie chciał ruszyć. Ni na zewnątrz, ni do środka. Lak w proch się obrócił przy pierwszym spojrzeniu, a korek - za chińskiego boga. Beton. No i jakim cudem ma być dalej miło? Opowieść niezakończona - a nie ma jak kończyć. Przecież naprawdę istotne opowieści wymagają paliw.

Nie ma jak kończyć. Zresztą, co tam finał, skoro tu, w kuchni na zapleczu ostatniej sali knajpy "Alchemia" środek opowieści ledwie muśnięty! Griga (Dominik Nowak), Pietia (Piotr Sieklucki) i Tamara (Aneta Wirzinkiewicz), troje przyjaciół ze szkoły powszechnej, spotyka się po stu latach niewidzenia. Żeby na powrót posiedzieć - jak niegdyś. Żeby się napić, pogadać, pomilczeć. Żeby usłyszeć pamięć, opowiedzieć swe osobne teraźniejszości, wyszeptać liche marzenia. Żeby choć przez chwilę było cieplej. Żeby za oknami na moment zrzedły ciemności. Żeby się nie bać.

Griga? Tak, mam pewność, że do pasa rozebrany, zlany potem jegomość to Griga. Chleją oto w jego imieniny! A pozostałych dwoje? Może się przesłyszałem? Może to wcale nie Pietia i Tamara, jeno Sierioża i Nastia, albo Timur i Olga? A może Sieklucki i Wirzinkiewicz to dziwacznie podwojony Aleksjej Iwanowicz Kriukow, bohater opowiadania Antoniego Czechowa "Grzęzawisko" - ten sam Kriukow, który szepce: "Wino sprawia, że człowiek staje się miększy i to godzi go z grzechem"? Może wreszcie jest i tak, że wszyscy to trójgłowy narrator Czechowowskiej prozy "Sąd", wcielenie finalnej frazy: "Lęk przeleciał po sali niewidzialny, jak gdyby w masce"?

Obojętne. Nie będę sprawdzał, kto jest kto. Nie rozszyfruję ściśle, z których opowiadań Czechowa Piotr Sieklucki ulepił i wyreżyserował kruchy, szaro-radosny, 45-minutowy drobiazg "Griga". Nie ma potrzeby. Lepiej przywołać skulone słowa jednej z postaci "Rewizora" Mikołaja Gogola, sąd nędznej postaci, co o punkcie, który w kosmosie zajmuje sportretowana przez Gogola mieścina, powiada, że nawet jakby konno przez tydzień galopować - do żadnego obcego kraju stąd się nie dojedzie.

Ani do kraju obcego, ani do miasta innego, ani do człowieka, co by choć odrobinę mniej nędzny był. W narracjach Czechowa jest coś takiego, jakby zawsze, prawie zawsze sednem ich był właśnie ów żałosny punkt w czerni. Nawet, gdy rzecz dzieje się w Moskwie, w istocie dzieje się gdzieś na dnie ciemności bez końca, co są nie do przejścia nawet dla konia, a cóż dopiero o dwunożnej nędzy gadać.

Nie ruszają się więc. Bohaterowie Siekluckiego nigdzie nie idą, bo niby po co. Jedyne tutaj ruchy to ruch łapy po flaszkę, skok gardzieli przyjmującej gorzałę i mozół słów, nędza bredni o przeszłości, teraźniejszości i jutrze. Pamiętasz, jak żeśmy... A żona - co z żoną...? Aktorką zostałaś? No proszę... A dzieci? Nie...? A ty? Widzę, widzę, wojskowym zostałeś... Chciałbym być w teatrze... Śnię o takim mundurze... Zanim wojak wróci, przytul mnie...

Przytul ją, bo jak nie, to nawet i ta nora, zapomniana przez bogów, gotowa się rozpaść jak lak na flaszce - i co wtedy? Właśnie. Przytulenia. Rezydenci nory to nie płaski portret patologii. Nie. Oni mają - i niech zabrzmi to maksymalnie gorzko - oni mają w sobie skarby normalności. Mocno się wzajem ściskają przy składaniu Gridze imieninowych życzeń. Błyszczy im czułość w oczach. Zapłaczą nad prezentem, nad cudnym albumem fotograficznym - nad tą lichotą, funta kłaków nie wartą. Mało? Dają wszystko! To mało?

Są więc tu, koczownicy. Trwają, bo, jakby rzekł bard, dróg ludzkość wytyczyła bez liku - a nie ma dokąd pójść. Trwają tu, w zdumiewającej kuchni na zapleczu "Alchemii", w norze z próchniejącym kredensem stuletnim, zlewem, na którym czas zrudział dokumentnie, wyrem okutanym kocem tłustym jak sierść foki, w dziurze spłowiałych tapet i bezimiennych portretów, co blaknąc - nikną całkiem tak, jak w "Rzymie" Felliniego znikają twarze fresków w najgłębszych podziemiach Wiecznego Miasta. Trwają trzy nędze, bo chcą doczekać czegoś. Czegokolwiek. Choćby tylko jutra identycznego z dziś.

W dobrze, czasem na krawędzi naturalistycznej brawury granym "Gridze", właśnie trwanie zdaje się być sednem; tym, co nęka najintensywniej. Parę metrów kwadratowych, kilka flaszek, prująca się opowieść bez szans na finał, album niewart funta kłaków, czyli wart tyle, co flaszka kolejna. To wszystko, co mają. Tak, mogliby się powiesić. Lecz po co, skoro przez te ciemności nawet koń skutecznie nie przebrnie, a co dopiero człowiek? Lepiej poczekać.

Lepiej utłuc szyjkę butli, której korek nie ruszył ni "z łokcia", ni na wcisk. Lepiej widelcem utłuc butlę, ciekłą mgłę przez zrudziałe sito przecedzić, by wargi uchronić od szklanych drzazg. Lepiej wrócić do kulejących słów. Lepiej tak - więc czynią tak. Brzdęk - i nie ma już szyjki fatalnej.

Gardła przyjmują stugramowe porcje palnej mgły. Jest dobrze. Ciała godzą się z grzechem. Wraca pamięć, ocykają się brakiem gorzały przymulone marzenia. Spokojnie, jak się skończy litr drugi, to się album wymieni na trzeci! Śmiechu jest od groma. I tylko czasem lęk przelatuje przez kuchnię niewidzialny, jak gdyby w masce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji