Artykuły

Donizetti na wesoło

Atmosfera jaka panowała na widowni podczas ostatniej premiery w Teatrze Wielkim im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu i na kolejnych przedstawieniach, kłóciła się z nastrojem jaki zazwyczaj panuje w dostojnych murach poznańskiej opery - salwy śmiechu i gromkie brawa części rozentuzjazmowanej publiczności przypominały spektakle warszawskiej "Syreny" czy poznańskiego "Tey'a". Tak nietypową reakcję wywołała dwugodzinna opera Gaetano Donizettiego "Viva la Mamma" z polskim tytułem "Wiwat Mamuśka". Nie najciekawszą, wczesną partyturę wzorowaną w wielu fragmentach na Rossinim (niezbyt efektowna instrumentacja, retuszowana nie zawsze najzgrabniej przez poznańskich realizatorów) ratowały ponad wszystko dwa elementy: doskonała reżyseria Jana Maciejowskiego i kapitalna scenografia Andrzeja Sadowskiego.

Mający wieloletnie, dobre doświadczenia, również na scenie poznańskiej, reżyser bazował na maksymalnie wiernym oddaniu atmosfery włoskiego teatru minionej epoki, który, jak pokazała premiera, niewiele odbiega od scen współczesnych. Maciejowski postawił na wykorzystanie indywidualnych predyspozycji śpiewaków, grających na scenie swe własne odbicia jak np. Maria Gielnik, Ewa Wargin oraz Danuta Kaźmierska, Dorota Salomończyk (solistki) czy Jerzy Fechner (impresaria) i Wiesław Bednarek (autor libretta). Dobrych wzorów dostarczyli także niektórzy śpiewacy naszej Opery odzwierciedlanych np w postaci pierwszego tenora - Adam Wiśniewski. Grupa ta, niczym satelici, okalała dwie postacie mające największy wpływ na przebieg akcji - tytułową Mamę Agatę (Edward Kmiciewicz i Andrzej Kiesewetter) decydującą o wielu wydarzeniach niezbyt interesującego libretta; kompozytora, a zarazem scenicznego dyrygenta (Krzysztof Szaniecki i Władysław Wdowicki) będącego główną sprężyną podporządkowującą sobie wszystkie postacie z primadonną (Antonina Kowtunow i Krystyna Pakulska), jej mężem (Andrzej Ogórkiewicz) i samą Mamą Agatą włącznie.

Kompozytor w wydaniu Krzysztofa Szanieckiego, był wiernym odbiciem "zwariowanego artysty", któremu jako głównemu realizatorowi zawsze zabraknie kilku prób, który dwoi się i troi by ostatecznie przełamać wszystkie trudności i doprowadzić do premiery. Podziwiać należy wspaniałe zdolności manualne Szanieckiego - dobrą technikę dyrygencką i interesujące aktorstwo. Najwięcej scenicznego, zamierzonego bałaganu wprowadzała postać tytułowa Trudno porównywać dwie realizacje: Edmund Kmiciewicz stworzył postać damy pełnej wdzięku, kobiecości, nie pozbawionej elegancji ale i umiaru; Artysta w sposób zdecydowany podkreślał ostrość zabawnej postaci, Andrzej Kiesewetter zaproponował więcej rubaszności, scenicznej wyrazistości, aż po lekkie przerysowania, które choć nie raziły nie zawsze były potrzebne. Antoniną Kowtunow i Krystyna Pakulska pokazały różnymi sobie bliskimi środkami, na co stać primadonnę w każ dym teatrze świata - z jednej strony złośliwość, pycha, zazdrość i wyrafinowanie, a z drugiej potworna maniera i owo przesadne aktorstwo tak bardzo denerwujące współczesnych twórców teatrów operowych i współczesną widownię.

W podobnym stylu utrzymana była koncepcja Adama Wiśniewskiego (Pierwszy Tenor) - solista żyjący pozornie ponad sprawami ziemskimi, "drogi nieobecny", interesujący się muzyką i tylko muzyką poza sytuacjami, gdy na drodze pojawi się... kobieta. W innym nieco zwierciadle, ukazany został Stefano, mąż primadonny (Andrzej Ogórkiewicz); jego scena bohaterska wyciskała przysłowiowe łzy z oczu.

"Idąc na całość" wprowadził Maciejowski na scenę konkretne, zatrudnione w teatrze postacie: sporo śmiechu i zamieszania wywołało pojawienie się znanej i popularnej inspicjentki Janiny Zalewskiej biegającej od ponad 10 lat z równą werwą, energia i poczuciem humoru; osobna "kreacją" był występ akompaniatorski Wandy Echaust, która podczas całego przedpremierowego bałaganu z typowym wszystkim akompaniatorom spokojem z równym zaangażowaniem grała co popijała kawę. wykorzystując każda naj drobniejszą przerwę na lekturę.

Z pełną premedytacją pomijam sprawy wokalne - trudno bowiem w sposób jednoznaczny odczytać zamierzenia. wykonawców i rozróżnić parodię umyślne glissanda. nie czystości, nierówności i inne zniekształcenia od naturalnego Śpiewu.

Wspaniałym uzupełnieniem dającym tło akcji była scenografia pełna elementów tak bardzo typowych dla scen włoskich - artystyczny nieład, przeładowanie, kolorystyka, tandeta dekoracji, mnogość rekwizytów, z autentycznym włoskim praniem, włącznie. Troska o tekst zmusiła kierownika muzycznego Antoniego Grefa do sporych - miejscami chyba zbyt dużych - cięć w partyturze. Mała obsada wystarczająca w ariach czy duetach, powodowała niedosyt w scenach zbiorowych, a nade wszystko w uwerturze, która zabrzmiała zbyt kameralnie, a do tego nieprecyzyjnie. Pierwsza samodzielna duża realizacja Antoniego Grefa była jego określonym sukcesem. Dużo jednak czasu upłynie, zanim Gref panować będzie absolutnie nad całym zespołem i nie dopuści do sytuacji jakie miały miejsce na oby premierach, kiedy to orkiestra prowadziła dyrygenta (uwertura), a nie dyrygent orkiestrę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji