Polska z ''Bogurodzicą'' na ustach w śmieciach tonąca
"Wesele" Stanisława Wyspiańskiego w reż. Wojtka Klemma w Teatrze im. Szaniawskiego w Wałbrzychu. Pisze Agnieszka Dobkiewicz w Gazecie Wyborczej - Wrocław.
W "Weselu" reżyserowanym w Wałbrzychu przez Wojtka Klemma dzisiejsza Polska to śmietnik, nad którym unoszą się opary z kominów i gdzie czuć smog. Gdzie tonąc w oparach alkoholu smętnie powtarzamy te same zużyte frazy, które nic nie znaczą. Jak zatem się weselić?
Teatr Dramatyczny imienia Szaniawskiego w Wałbrzychu świętuje 55-lecie. Stąd ta premiera. Ci jednak, którzy sądzili, że "Wesele" na podstawie dramatu Stanisława Wyspiańskiego będzie hołdem dla polskiej tradycji, grubo się pomylili.
O tym, że stanie się ono wyzwaniem dla widza, było wiadomo po deklaracjach Wojtka Klemma, który nie ukrywał przez premierą, że będzie się zmagał ze współczesną Polską.
- Ci wszyscy pijani Polacy na tym weselu, którzy potem zasuwają z kosami, nie wiadomo po co, byle komuś przywalić, czyli taka bardzo polska tradycja - mówił Klemm. - Dla mnie jest to raczej upiorny widok kraju i nie ma w nim nic pięknego. Nie myślę, by cepeliada, która łączy się z weselem, była dziś konieczna.
Dlatego twórcy spektaklu pozbawili scenę tej barwnej otoczki. Zniknęła małopolska bielona chata. Scenę pokryły śmieci - głównie wszechobecne worki i folie. Na ścianach nie zawisły, jak u Wyspiańskiego obrazki świętych. Pojawiła się tylko Matka Boska Częstochowska.
Na scenie nie ma też stołu, jak u Wyspiańskiego, który ugina się pod weselnymi potrawami. Zastąpiły go schody z napisem: "apres nous, le déluge" ("Po nas choćby potop") - historia przypisuje je Madame de Pompadour, kochance Ludwika XV, która marnotrawiła pieniądze państwowe na huczne zabawy.
Ze ścian zniknęły też obrazy Matejki z Wernyhorą czy Racławicami. Pojawił się odwrócony do góry nogami Kościuszko, który spada z hukiem razem z Matką Boską Częstochowską, gdy jeden z upiorów, które przyszły na wesele, uderza miotłą w podłogę. Nie ma też szabel, flint, pasów podróżnych. W oknie schodów ustawiono jedynie zapaloną menorę.
Jak na "Wesele" przystało, przedstawienie rozpoczyna muzyka. Słyszymy ostre techno, w rytm (a raczej dudnienie) którego, budzą się weselnicy. Wszyscy mają solidnego kaca. Wychodzą spod worków oraz folii i tańczą jakiś dziwny taniec.
Nie ma jak u Wyspiańskiego buczących basów, piskania skrzypiec, niesfornego klarnetu, "hukania chłopów i bab i przygłuszających wszystką nutę jednego melodyjnego szum i rumotu tupotających tancerzy, co się tam kręcą w zbitej masie w takt jakiejś ginącej we wrzawie piosenki". Nie ma tańca kolorów, krasych wstążek, pawich piór, kierezyj, barwnych kaftanów i kabatów.
Nasza dzisiejsza wiejska Polska to szelest worków, ludzie ubrani w białe stroje, jakby ograbieni z tych kolorów. Ich taniec na śmieciach i w smogu nie ma w sobie niczego z tańców krakowskich, które - jako naród - tak kochamy. Niezborne ruchy, momentami przypominające bójkę o jakimś seksualnym podtekście, zastępuje co jakiś czas układ taneczny, który powtarzają wszyscy.
Widzowi trudno rozpoznać postaci, jakie odgrywają aktorzy. Czy to już chocholi taniec, czy jeszcze przyjdzie na niego czas? A może w tym tańcu jest już zawarte zasadnicze pytanie o współczesną Polskę.
- Tomek Cymerman, który jest dramaturgiem tego spektaklu, i ja staramy się odczytać "Wesele" przez pryzmat współczesnej Polski i spojrzeć na to, co z tego tekstu zostało. Co dzisiaj jest warte opowiedzenia - mówił przez premierą Wojciech Klemm.
W tym spektaklu widza się nie oszczędza. Pierwsze słowa (zamiast słynnego zdania Czepca: "Cóż tam Panie w polityce?") wygłasza Dziennikarz: - Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna.
Słowa podchwytują pozostali uczestnicy zabawy i powtarzają. Za chwilę Pan Młody mówi: - Myśmy wszystko zapomnieli; mego dziadka piłą rżnęli... Myśmy wszystko zapomnieli.
I znowu ktoś to podchwytuje. I jak echo słowa płyną po scenie. I znowu żywią wyobraźnię narodową. Nie ma dialogu i rozmów, jak u Wyspiańskiego, choćby o podziałach klasowych społeczeństwa.
Padają za to znane powszechnie bon moty wyrwane z kontekstu: "Piję, piję, bo ja muszę, bo jak piję, to mnie kłuje: wtedy w piersi serce czuję, strasznie wiele odgaduję". Panna Młoda mówi: "trza by stoć i walić w morde", a Żyd: "pan się narodowo bałamuci". Poeta: "tak by gdzieś het gnało, gnało, tak by się nam serce śmiało do ogromnych, wielkich rzeczy, a tu pospolitość skrzeczy, a tu pospolitość tłoczy, włazi w usta, uszy, oczy".
W końcu pojawia się Chochoł ubrany w kurtkę puchową z flagą biało-czerwoną i światełkami z choinki. I na wezwanie: - "Co się w duszy komu gra, co kto w swoich widzi snach, czy to grzech, czy to śmiech, czy to kapcan, czy to pan, na Wesele przyjdzie w tan" - rozpoczyna się prawdziwy taniec chocholi.
Na scenie pojawiają się postaci, także męskie, przyodziane w krakowskie spódnice, zapaski, gorsety i wianki. I tańczą, jak im Chochoł każe. Swój sen o potędze.
A w scenie, gdy na wezwanie Wernyhory (tu kobiety), zaczyna się pospolite ruszenie, nie ma kos, jak u Wyspiańskiego. Aktorzy mają w rękach miotły. Nimi jednak też nie potrafią zrobić porządku ze śmieciami. W końcu sami w nie się zapadają. Z Bogurodzicą na ustach.