Sztuka bez morału
Seria interesyjących przedstawień Teatru Starego trwa - w przeddzień zapowiadanego i ciągle odkładanego remontu tej sceny. Trwa również złota seria spektakli Konrada Swinarskiego. Dowodem na jedno i drugie jest "Wszystko dobre, co się dobrze kończy" Szekspira, w reżyserii Swinarskiego, w ładnej scenografii Kazimierza Wiśniaka i muzycznym opracowaniu Stanisława Radwana. Jest to Szekspir zinterpretowany nietypowo i przewrotnie, wyjaskrawiony i zanurzony w ingrediencje sceniczne, dodające mu nieoczekiwanych pikanterii. Cały Swinarski w tym przedstawieniu! - reżyser lubiący rozwiązania radykalne, ironie, a przy tym intelektualista, zadumany nad dziwnościami świata tego. Nie zadumany atoli kontemplatywnie, lecz atakujący ów świat z pasją sceptyka i moralisty zarazem. Komedia Szekspira wyjątkowo nadaje się do takich eksperymentów, jeśli oczywiście odrzuci się jej interpretacje dobroduszno-sentymentalne, a wyłowi wszystko to, co w genialnym dramaturgu niejednoznaczne, sprzeczne, niespokojne. Ma drugi plan schodzi wtedy romansowa fabuła o pięknej Helenie, poszukującej po Europie swojego małżonka - hrabiego Rousillonu, co przymuszony przez króla do zawarcia małżeństwa, uciekł przed jego skonsumowaniem na pola bitew.
Swinarski z pasją obnaża swoich bohaterów, nicuje ich uczciwość, intencje, postępki, wydobywając tajemne i wstydliwe motywy działania. W ten sposób osiąga jedną wielką grę pozorów - miejscami ładnych i wzruszających - gdyby nie to, iż są jedynie samookłamywaniem się lub ironicznymi wybrykami losu, co mami człowieka, w pewnej chwili, pozostawiając go bezradnym jak dziecko - na pustyni bez ładu, zasad, oparcia.
W tej sztuce na dobrą sprawę nie ma sprawiedliwych. Król Francji (bardzo udana kreacja Marka Walczewskiego) - zdawałoby się najbardziej szlachetny spośród wszystkich osób dramatu - zmusza wszak swego poddanego, by za wyświadczoną suwerenowi przez kobietę przysługę ożenił się z nią. Dostojna hrabina Rousillon zachowuje się chwilami jak kokota - i jak kokota udręcza swego błazna (znakomity Jerzy Nowak, w swoim błazeństwie odrażający, ale i pełen zgrzytliwej mądrości). Należą się duże brawa Izabeli Olszewskiej, że potrafiła tak precyzyjnie wcielić w życie zamysły reżysera, poruszając się między wzniosłością a odruchami co najmniej podejrzanymi. Podobnie da się powiedzieć o jej scenicznym synu - Aleksandrze Fabisiaku (młody Bertram hrabia Rousillon), który rycerskie porywy łączy z uleganiem wpływom swojego towarzysza - kawalera Parolles, o pedofilsklch skłonnościach (kolejna rola Wojciecha Pszoniaka, sytuująca tego aktora w czołówce - nie tylko zespołu Teatru Starego). Ale kłamca, tchórz i intrygant Parolles jest mimo wszystko bardziej ludzki, niż dostojny łajdak, hrabią Lafeu, o niedwuznacznych - w interpretacji Wiktora Sadeckiego - ciągotkach sadystycznych. A sama Helena? Dama ta - tak w warstwie fabularnej pokrzywdzona przez los - zdobywa wszak męża drogą intrygi i szantażu nie tylko moralnego, i jeśli będzie cierpieć, to można powiedzieć, iż sama sobie zgotowała swój los.
Jakiż tedy morał owego spektaklu? Otóż wydaje się, że morałem jest właśnie w koncepcji Swinarskiego - brak morału. Każda teza ma tu swoją antytezę, każdy czyn - nieczystą podszewkę motywu, każda prawda - swoje paradoksalne odwrócenie. Dobro wypływa ze zła i odwrotnie; do pięknych intencji wiodą nader kręte ścieżki; błaznowie okazują się na swój sposób prawdziwsi i bardziej autentyczni od swoich panów - błaznów mimo woli. Bohaterowie w wirze zdarzeń są kukłami, pajacami - i tylko niespodziewany obrót rzeczy przywraca im godność. Ale jest to równowaga dwuznaczna, wymuszona przez splot przypadków... i władzę. Swinarski na materiale Szekspira demonstruje w ten sposób filozofię może nie nową, ale ciągle aktualną: atakuje Jednoznaczność ocen i myślenia, czarno-białą moralistykę. Pokazuje, jak człowiek w walce ze swoim losem i ze swoimi namiętnościami ulega najbardziej przyziemnym instynktom, które ubiera w dostojne szaty społecznych ról. Okłamuje sam siebie i innych, mnoży pozory - by zaplątawszy się w nie ostatecznie, zapragnąć naddanego ładu, też zresztą nie gwarantującego rozwiązań absolutnie pewnych i raz na zawsze sprawdzalnych.
"Wszystko dobre, co się dobrze kończy" jest - jak wspomnieliśmy - bardzo indywidualną interpretacją Szekspira, nawet z dodaniem pewnych elementów. Swinarski bawi się stylami i konwencjami, tasuje je, niby karty, i rozdaje w najmniej oczekiwanym porządku. Ingmar Bergman (pątnicy, scena gwałtu) i Bertolt Brecht mieszają się z reminiscencjami z różnych dziedzin sztuki współczesnej - i przeszłej. Jest to bardzo inteligentna i pomysłowa zabawa wszakże wyznam szczerze, że myśląc o tym przedstawieniu dobrze, nie mogę się powstrzymać od refleksji, iż nie jest ono tak potężną i scaloną wizją, jak np. {#re#9253}"Klątwa"{/#} Wyspiańskiego w reżyserii Swinarskiego. Pewne przejaskrawienia są zbyt efektowne np. należałoby stonować nieco scenę gwałtu, choć rozumiem intencje reżysera, pragnącego powiększyć kontrast między procesją pątników a rozpalanym żołdactwem. Niektóre sceny są zresztą słabsze, a jedna z nich - rozmowa kobiet z pątniczką-Heleną - wręcz kiepsko zinterpretowana aktorsko. Trzeba by tu coś doszlifować.
Poza tym wszystkim jest to przedstawienie "mocne", bardzo interesujące, dramatyczne, pełne nieoczekiwanych rozwiązań i melancholijno-czarnej poezji, o dobrym tempie, nader sprawnie realizowanym technicznie.