Artykuły

Jan Piechociński: Feliks z "Klanu"

Przez chwilę był najpopularniejszym aktorem w Polsce. Potem Jan Piechociński grał znacznie mniej. Dziś, gdyby nie rola w "Klanie", nie miałby za co żyć.

Kilka atomów szczęścia

Zagrał w blisko stu produkcjach filmowych i teatralnych. Największą popularność przyniosła mu główna rola w komedii "Och, Karol" Romana Załuskiego. Kobiety go uwielbiały, panowie nienawidzili. I kiedy wydawało się, że posypią się propozycje, okazało się, że nikt nie jest nim zainteresowany. Później wrócił na plan filmowy, ale rzadziej i już bez głównych ról. Od lat związany jest z "Klanem" [na zdjęciu].

Formalnie od kilku lat jest na emeryturze. Ale ani przez moment emerytem się nie czuł. Uśmiechnięty, pełen dobrej energii. - Jestem już w takim wieku, że mam emeryturę. Ale to jedyny mój związek z życiem staruszka.

Zwraca uwagę, że nigdy wcześniej o tym nie myślał. - A potem dowiedziałem się w ZASP, że należy uregulować te sprawy. Bo w teatrze na etacie aż tyle lat nie grałem. Na szczęście w ZASP jest pani Hania Konieczna, która mi pomogła.

Dostaje miesięcznie 1500 zł emerytury. - Jak mówią Amerykanie, za mało, aby żyć, i za dużo, aby umrzeć. Dobrze, że jest ten "Klan".

Występuje w tym serialu już od 21 lat. - Trafiłem do tej produkcji w trzecim roku jej trwania. Początkowo pełniłem funkcję dekoracyjno-rozrywkową. A potem skojarzono mnie w parze z Izą Trojanowską. Skończyło się to nawet ślubem...

Cieszy się z pracy na planie "Klanu". - Ale ten kij ma dwa końce. Bo z jednej strony pozwala to żyć, a z drugiej artystę aktora zabija. Niestety, na inne propozycje nie ma co liczyć.

Jak mówi, takiego teatru, na którym się wychował, już nie ma. - Pamiętam ten stary teatr. Połączenie kościoła z cyrkiem i katedrą filozofii. Magiczne miejsce. Do teatru przychodziło się, aby pooddychać wolnością. Ludzie przeżywali prawdziwe greckie katharsis. Bywały momenty, że na widowni słychać było lecącą muchę, a dziś... słyszymy telefony komórkowe.

Miał skomplikowany życiorys, dzięki czemu poznał wielu wybitnych ludzi. - W Technikum Łączności nr 1 w Warszawie - pierwszej sportowej szkole w Polsce - trenował mnie Roman Wszoła, ojciec Jacka, złotego i srebrnego medalisty olimpijskiego w skoku wzwyż. Moim bratem ciotecznym był natomiast Andrzej Kurek, twórca legendarnej już "Sondy". Wychowywaliśmy się praktycznie razem. Mieszkaliśmy tuż obok siebie, razem jeździliśmy na wakacje do Radziejowic. Później była fizyka na Uniwersytecie Warszawskim i uczestnictwo w wykładach m.in. prof. Andrzeja Wróblewskiego i prof. Krzysztofa Maurina. A potem Akademia Teologii Katolickiej, Wydział Prawa i zajęcia z takimi profesorami, jak Andrzej Stelmachowski, Zbigniew Izdebski.

Kiedy w końcu dostał się do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, to trafił, jak to określa, na jeden z najlepszych roczników w historii tej uczelni. - Na rok, na którym była m.in. Krystyna Janda, Joanna Szczepkowska, Ewa Ziętek, Gabriela Kownacka, Basia Winiarska, Paweł Wawrzecki, Emilian Kamiński. Prowadzili nas tacy profesorowie, jak Tadeusz Łomnicki, Jan Kreczmar, asystentem i opiekunem naszego roku był Piotr Fronczewski. To wszystko mnie kształtowało. Od każdej z tych osób dostałem kilka atomów szczęścia.

Dziś prowadzi normalne życie zawodowe. - Aktora, który od wielu lat ma ten luksus, że ma pracę. I bardzo to doceniam.

Pochodzi z Warszawy. Ukończył Technikum Łączności nr 1 na Saskiej Kępie. Dlaczego wybrał szkołę techniczną? -Z Andrzejem Kurkiem interesowała nas wtedy cybernetyka. Chcieliśmy zmieniać świat. Poza tym była to szkoła sportowa. Byłem w klasie o profilu lekkiej atletyki. Biegałem sprinty i skakałem. Startowałem nawet w mistrzostwach Polski na Stadionie Dziesięciolecia. Ta szkoła stanowiła świetną bazę. Z naszej klasy tylko jedna osoba nie ukończyła studiów.

Po maturze, także pod wpływem ciotecznego brata, poszedł na fizykę na UW. - Wytrzymałem jednak tylko jeden semestr, a drugi udawałem już tylko przed rodzicami. Chodziłem wtedy do biblioteki na Koszykowej i przez pół roku przeczytałem chyba z tysiąc książek.

Skąd później aktorstwo? - Wiedziałem, że kierunki techniczne to nie moja bajka. Zawsze kochałem i kino, i teatr. Widziałem się w roli artysty. Aktora albo malarza, sporo bowiem malowałem. Po maturze najpierw zdawałem do szkoły teatralnej w Warszawie. Ale byłem tak zdenerwowany, coś bełkotałem, więc nie przeszedłem nawet pierwszych eliminacji. Poszedłem na tę fizykę. Uciekałem przed wojskiem.

Po roku znowu zdawał na Miodową i znowu oblał. -Ale w eliminacjach przechodzę jeden stopień wyżej, jestem mądrzejszy. Niestety, znowu porażka. Idę wówczas na filologię polską na UW, egzamin zdaję, ale jestem tuż pod kreską na liście przyjętych. Proponują mi filologię rosyjską. Dostaję piany, zabieram papiery i składam na ATK, na prawo. Zdaję i zostaję przyjęty. A tam jest pierwszy garnitur profesorów, których relegowano z innych uczelni. To był początek lat 70., a więc określony moment polityczny. Mówiono, że mamy lepszą obsadę dydaktyczną niż Wydział Prawa UW w tym czasie.

Studiuje sumiennie. - Mam niezłą średnią. Ale decyduję się na kolejny egzamin do szkoły teatralnej. I tym razem dostaję się. Rezygnuję zatem z ATK. Po roku nauki przy Miodowej zmuszony jestem jednak wziąć urlop zdrowotny. Mam wadę związaną z dykcją, a ten urlop to szansa, aby się jej pozbyć.

Odwiedza specjalistów w tej dziedzinie. Trafia do najlepszej foniatry w kraju, prof. Aleksandry Mitrinowicz-Modrzejewskiej. - Zbadała mnie i dała zaświadczenie, że moja wada nie jest nie do usunięcia (ha, ha... tak to właśnie było sformułowane). Przez pół roku kopany byłem w język prądem elektrycznym za pomocą odpowiedniego stymulatora. Potem uknułem nawet taką anegdotę. I owszem, z dykcją lepiej, ale z myśleniem gorzej. Nie przekonało to jednak władz uczelni i zostałem skreślony z listy studentów PWST.

Terapia musiała jednak pomóc, gdyż zdawał do PWSFTViT w Łodzi i został przyjęty. - Okazało się, że zaliczyli mi I rok studiów w Warszawie, zacząłem więc naukę od II roku. I jako jeden z nielicznych na roku z dykcji miałem ocenę dobrą.

Nabrał wtedy przekonania, że jego praca nie poszła na marne.

- Zacząłem już grać w filmach i w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi. Statystowałem, ale były i rólki mówione. Miałem kontakt z ciekawymi ludźmi - Jerzy Grzegorzewski, Romuald Szejd.

Na ekranie zadebiutował jeszcze na studiach dwoma rolami w jednym filmie. Zagrał rolę wojownika Mieszka I oraz księcia czeskiego w historycznym obrazie Jana Rybkowskiego "Gniazdo". -Rok później Walerian Borowczyk wybrał mnie do "Dziejów grzechu". Znakomita szkoła i doświadczenie.

Opowiada, że często z innymi studentami fleka-li z zajęć i biegli na ulicę Łąkową, gdzie znajdowała się Wytwórnia Filmów Fabularnych. -Szukaliśmy ról. Dzięki temu, kończąc uczelnię, miałem już na koncie udział w około dziesięciu filmach.

Po studiach szukał pracy. - Związałem się tylko z jednym teatrem. W Warszawie. Nazywał się Ateneum. Powiedziałem dyr. Januszowi Warmińskiemu, że mogę u niego sprzątać, ale chcę tam pracować. Ten teatr był dla mnie ideałem.

Spodobał się dyr. Warmińskiemu i dwa miesiące później miał już kontrakt w ręku. - Przez trzy lata wystąpiłem w wielu znakomitych spektaklach u boku największych polskich aktorów: Jana Świderskie-go, Aleksandry Śląskiej, Ignacego Machowskiego, Romana Wilhelmiego, Mariana Kociniaka, Andrzeja Seweryna. Grałem też dalej w filmach, m.in. w "Polskich drogach" i w "07 zgłoś się", "Godzinie W". Wziąłem udział w monumentalnej inscenizacji telewizyjnej "Nocy listopadowej" w reż. Andrzeja Wajdy.

Odszedł po aferze przy okazji wyjazdu Teatru Ateneum do Szwecji w momencie wyboru Karola Woj-tyły na papieża. - To nie ja najwięcej przeskrobałem, ale... straciłem pracę w moim ukochanym teatrze.

Ponad pół roku był bezrobotny. I trafił do Teatru Polskiego. - To był czas "Solidarności", zakładowego komitetu strajkowego. Nastąpiła zmiana dyrekcji. Po Auguście Kowalczyku i Andrzeju Krasickim przyszedł Kazimierz Dejmek. Stan wojenny. I zaczęły się jaja. W sąsiadującym z teatrem hotelu Harenda stacjonowało ZOMO. A do nas właśnie prosto z interny trafiła Halina Mikołajska, która wystąpiła w roli Hestii w "Wyzwoleniu" Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Kazimierza Dejmka. Publiczność reagowała na jej występ bardzo gorąco. Krzyki, długie owacje. Nie tylko za rotę, ale i za opór wobec władz PRL. Ale zdarzało się, że z rąk prowokatorów leciały na scenę zgniłe pomidory. Był też moment, że ktoś przed spektaklem zostawił w teatrze paczkę. Przyjechali antyterroryści, to mogła być bomba. A w tym czasie graliśmy po dwa spektakle dziennie.

W jednym ze spektakli grał ze Stanisławom Mikulskim. - A to był czas, kiedy niektórych aktorów wyklaskiwano, tych, którzy poparli władzę. I to był właśnie taki przypadek. Mikulski stał tyłem do widowni, ja przodem. I nie pozwolono mu dojść do słowa. Trwało to kilkanaście minut. Praktycznie na każdym przedstawieniu. A Dejmek, słynący z dosadnego języka, powiedział mi po pierwszym spektaklu, że jeśli drgnie mi choćby powieka, to urwie mi jaja. Musiałem wytrzymywać kwadrans w bezruchu, twarzą do widowni. Nie było łatwo.

W Teatrze Polskim też spędził trzy lata. Miło wspomina ten okres.

- Trudna szkoła Kazimierza Dejmka. Wiele się nauczyłem. Ale, jak zauważa, nie czuł się usatysfakcjonowany. Janusz Majewski zaproponował mu główną rolę w filmie "Słona róża". Udział w tym filmie wiązał się z wyjazdem z Polski na kilka miesięcy - zdjęcia realizowane były w Pradze i Karlovych Varach.

- Poszedłem do dyrektora, aby zwolnił mnie na okres zdjęć. Odparł, że nie, bo lubi, jak w bufecie opowiadam te swoje dowcipy i jego aktorzy spadają ze śmiechu z krzeseł. Poczułem się opowiadaczem żartów, a nie aktorem. Byłem gotowy odejść z teatru - w końcu to główna rola w filmie Janusza Majewskiego.

Po kilku dniach przekomarzania Dejmek w końcu powiedział: "Niech pan jedzie". - Kiedy wróciłem - zwolnił mnie. Ale wtedy musiał zwalniać, brakowało pieniędzy i zmuszony był odchudzić zespół. "Słona róża" zaowocowała kolejnym kontraktem w Czechach. Tym razem była to jedna z głównych ról w czesko-bułgarskiej koprodukcji "Vrak" według powieści Louisa Stevensona w reż. Ivo Tomana. Moją filmową żoną była sławna gwiazda kina czeskiego - Olinka Schoberova-Calley - wtedy już mieszkająca w Hollywood.

Miał już w tym czasie za sobą wiele ról filmowych. W tym, jak podkreśla, jedną bardzo ważną.

- W "Wielkiej majówce", dzięki której zdobyłem popularność. Ludzie zaczepiali mnie na ulicy, mówiąc, że mają takie śmigło i mogą mi je sprzedać (śmiech). W filmie grany przeze mnie Julek bezskutecznie usiłuje kupić śmigło od samolotu RWD 4.

Po odejściu z Teatru Polskiego nie ma pracy. Na szczęście występuje w większych i mniejszych produkcjach filmowych. Ale dorywczo. Sporo gra w radiu. Bierze udział w adaptacji telewizyjnej słynnego "Balu manekinów" Brunona Jasieńskiego w reż. Janusza Warmińskiego. - Tych realizacji wybitnych przedstawień Teatru Ateneum na potrzeby Teatru Telewizji było więcej. W pewnym momencie dzwoni Roman Załuski. Kilka dni później przesyła scenariusz i umawiamy się na spotkanie. Nasza optyka na główną rolę w filmie "Och, Karol" była identyczna. A ja dodałem, że najfajniej będzie, kiedy Karol stanie się ofiarą tych kobiet. I tak zostałem Karolem Górskim.

A potem, jak mówi, zaczął się obłęd. - Me mogłem spokojnie przejść ulicą. Wiele pań mi współczuło i oferowało pomoc. W tym czasie, po realizacji spektaklu Teatru Telewizji "Sąsiedzi", poszedłem coś zjeść do knajpki. I dostałem po ryju. Usłyszałem tylko: "A... to ty". Odwieźli mnie na pogotowie ze złamanym nosem. Takich "przejawów uwielbienia" miałem więcej. "Cena popularności" - jak mawiał Jan Himilsbach, którego notabene dobrze znałem.

Propozycji nowych ról jednak nie było. Mimo że rola Karola przyniosła mu Złote Grono dla najpopularniejszego aktora sezonu 1985, przyznane na XVI LLF w Łagowie. - Me miałem stałej pracy. Poszedłem do urzędu po zasiłek dla bezrobotnych. Urzędniczki pękały ze śmiechu, mówiąc, że to chyba jakieś żarty. "Panie Janku, przecież pan jest najpopularniejszym aktorem w Polsce!!!".

W przetrwaniu pomogły mu siostry. Trwało to wiele lat. - Czasem coś się zdarzyło, jakaś rólka, ale rzadko. Czasem film, czasem dubbing. Ważna rola mówiona w "101 dalmatyńczykach". Zdarzały się rodzynki, jak choćby mała rólka w "Krótkim filmie o miłości" w reż. Krzysztofa Kieślowskiego.

Na pół roku wyjechał do Szwecji. Pracował fizycznie jako malarz. - Podczas studiów i później jako początkujący aktor często wyjeżdżałem na saksy. Francja, kilka razy Szwecja, Dania. To był ten brakujący zastrzyk gotówki, który pozwalał jakoś żyć. Kiedy zaczął się czas gier komputerowych, dawałem głos do wielu z nich, m.in. do kultowej "Baldur's Gate".

W latach 90. występował w wielu serialach. Najczęściej w epizodach. - Na szczęście w "Klanie" zadomowiłem się na dłużej. I dzięki temu żyję. A poza tym lubię to! Zauważa, że to jakby odrębny zawód. - Me jestem aktorem, tylko Feliksem z "Klanu". To naprawdę odrębna profesja. Prawdziwe wyzwania aktorskie zdarzają się raz na kilka lat. Te drobniejsze - częściej. Było też kilka filmów paradokumentalnych dla BBC z historycznymi postaciami.

Nie unika castingów. - A nuż ta najciekawsza rola jest jeszcze przede mną. Na razie praca w "Klanie" zabiera mi sporo czasu.

Przyznaje, że Karol prześladuje go do dzisiaj. - Na szczęście wiele osób identyfikuje mnie z innymi rolami.

***

PS Po zaostrzeniu przepisów związanych z sytuacją w kraju realizację "Klanu" przerwano. Jan Pie-chociński siedzi zatem w domu. I czeka na lepszy czas.

Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowania "Ciągu dalszego". Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczących tego, o czym chcielibyście przeczytać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji