Artykuły

Przejazdem

Katowice. Szczecin, Gorzów. Trzy miasta, trzy teatry, trzy przedstawienia. Wszystko od Sasa do Łasa - geograficznie i artystycznie. Różne sity, różne środki, różna tradycja i kultura teatralna. O żadnej syntezie nie może być mowy. Każde z tych miast i każdy z tych teatrów ma swoją opowieść, która dla kogoś postronnego tylko po części jest zrozumiała. Trzeba by znać konteksty lokalne, także polityczne, a te przypominają dziś hydrę stugłową. Ma przykład, w mieście X decydujący głos we władzach należy do ZChN. Pod adresem teatru padają sugestie, że dobrze by było, gdyby ten wystawi! Dialogi karmelitanek Bernanosa. (Dramaturg wprawdzie lichy, ale bardzo katolicki jedno z drugim dziwnie często idzie w parze.) Argument, że teatr nie może wykonać takiego zamówienia, choćby ze względu na brak odpowiedniego zespołu, odbierany jest jako niechęć do wartości chrześcijańskich tego typu historyjek można by zapewne zebrać w całym kraju krocie. Łatwo układają się one w stary schemat "artyści i urzędnicy" (wbrew obowiązującym zasadom nie do dziejów PRL-u tu piję, lecz do dwudziestolecia międzywojennego) Do tego trzeba jeszcze dodać konflikty związkowe, personalne i towarzyskie, podziały, szarpaniny, wzajemne podgryzania i zawiści, czyli to wszystko, co składa się na dzisiejsze polskie piekło O podupadającym profesjonalizmie, odwrocie publiczności czy zwykłej biedzie nie chcę już nawet wspominać. Właściwie to należałoby wyrazić nabożny podziw dla ludzi, którzy w tej ogólnej mizerii i wśród potępieńczych swarów trwają jeszcze przy swoich zajęciach, a nawet znajdują sity i pasję, żeby nadać im jakiś sens.

Na przykład Gorzów. Teatr stary i ładny, stoi trochę na słowo honoru. Wymagałby gruntownego remontu, ale oczywiście nie ma na to pieniędzy Zmieniła się dyrekcja. Dyrektor Kuźnik, człowiek trochę z offu, związany ze szczecińską telewizją, nie pielęgnuje złudzeń i ma, jak się wydaje, wyważony obraz sil i zamiarów. Cudów nie będzie, ale prowincjonalnej szmiry też nie Jak mogłem się zorientować, nie wszyscy traktują nową dyrekcję przychylnie, istnieją frakcje i podziały, istnieje też opozycja na zewnątrz teatru, zwłaszcza w miejscowej prasie, która w swoich atakach nie jest chyba zupełnie bezstronna. No, ale to są właśnie te lokalne konteksty, które w czasie parogodzinnego pobytu trudno sprawiedliwie ocenić. Sprawiedliwość trzeba natomiast oddać pierwszej premierze nowego sezonu. Teatr manekinów według Schulza (reż. Waldemar Modestowicz) to przedstawienie, które w niezwykle harmonijny sposób łączy możliwości i ambicje i wśród wielu zalet ma jedną, jak myślę, bardzo ważną w sytuacji gorzowskiego teatru Jest to przedstawienie zdecydowanie zespołowe, które dowodzi, że rozsądnie postawiony cel artystyczny powinien i może być ważniejszy niż wszelkie zakulisowe partykularyzmy i animozje. Co zaś się tyczy "gołego" faktu artystycznego, to przede wszystkim chcę zauważyć, że Modestowicz przedstawił własną lekcję Schulza, która w niebanalny sposób różni się od dotychczasowych adaptacji, a zarazem zbliża się do Schulzowskich kategorii estetycznych. Mam tu na myśli fascynację formami drugorzędnymi, tandetnymi i kompromitującymi, tym wszystkim, co Kantor nazwałby rzeczywistością najniższej rangi. Modestowicz przełożył to na poetykę na poły jarmarczną, a w każdym razie zamknął przedstawienie w takiej właśnie klamrze stylistycznej. Prolog, grany w foyer, ma wszelkie cechy małomiasteczkowej subkultury" - jest Anna Csilag i ludzkie dziwotwory, i kataryniarz, który przy pomocy bardzo pięknego, lirycznego motywu organizuje rzeczywistość w poetycką całość. Podobnie będzie w epilogu, rozegranym na proscenium po zapadnięciu kurtyny, która skryje oniryczną scenografię. Powiedziałbym, że gorzowski spektakl to teatr, który penetruje swoistą prowincję materii i rzeczywistości, podszewkę sztuki: to teatr biednego snu i marzenia, teatr, gdzie z tandety rodzi się poetycka wyobraźnia i delikatność wzruszenia. W realiach Gorzowa robi to szczególne wrażenie.

Na przykład- Szczecin. W Teatrze Polskim na Małej Scenie Terminator Petera Handkego. Zupełnie inny gatunek poezji. Wizyjny Schulz w Gorzowie działał przestrzenią, barwą, ruchem. W działaniach zespołowych, w plastycznych planach łatwiej było ukryć poszczególne niedostatki. W Terminatorze nic się nie da ukryć. Na maleńkiej scenie dwóch aktorów w odległości trzech metrów od widza (Tadeusz Błażyński, Arnold Pujsz). Nie pada ani jedno słowo przez z górą godzinę. Są tylko oczy, wyraz twarzy, gest. ruch (reżyser Zbigniew Wilkoński i tak ułatwił zadanie, bo Handke chciał mieć aktorów w maskach). Utrzymać uwagę widzów to już sztuka w tej sytuacji A co dopiero nadać przedsięwzięciu sens. Myślę, że się udało. Co prawda ów sens Terminatora (w tekście i w przedstawieniu) nie jest może szczegół nie oryginalny, a w każdym razie niczego szczególnie nowego nie odkrywa gra o dominację jest tematem starym jak świat. Ale ogromnie podoba mi się co innego: Terminator ma w sobie coś z furtki, która otwiera drogę z rzeczywistości do poezji. W scenografii szczecińskiego przedstawienia (Jan Banucha) bardzo, jak sądzę, trafnie przywołany został Magritte. Bo to jest dokładnie tak: superrealistyczne drzwi, za którymi nie wiedzieć czemu płyną nie mniej realistyczne obłoki. I drzwi, i obłoki, wzięte z osobna, mają atrybut niewątpliwej prawdy. Gdy się ze sobą spotkają, rodzi się trzecia prawda, która w swoim nadrealizmie jest już prawdą poezji. Na podobnej zasadzie poetycka trzecia prawda wytwarza się między dwoma aktorami. Rozmaite, zgoła werystyczne działania wchodzą nagle między sobą w osobliwe symetrie i asymetrie i świat objawia się w zupełnie nowym, niepokojącym kształcie.

Szczecińska prasa zapowiadała to przedstawienie jako osobliwy eksperyment. To może przesada. Szczecin ma niezłą tradycję teatralną i nie takie rzeczy już widział. Co prawda publiczność zdążyła tymczasem spsieć. a Terminator bez wątpienia wymaga pewnej subtelności. Ale Zbigniew Wilkoński, tym razem jako dyrektor, i to dyrektor zapobiegliwy, próbuje przy okazji Terminatora podchować nową publiczność. Wszystkie próby spektaklu byty otwarte i uczestniczyła w nich spora gromadka młodzieży, która połknęła bakcyla teatralnego i na premierze dala dowód, że czuje się u siebie i że to, co się dzieje w teatrze, ma dla niej wagę.

Jeśli o młodzieży mowa, to mam w oczach widownię Malej Sceny w Teatrze Śląskim w Katowicach. Godzina dwunasta w południe, idą Próby dla siedmiu Schaeffera w reżyserii nowego dyrektora. Bogdana Toszy. Na oko sądząc, ze dwie klasy siódme albo ósme Dzieci ubrane, jak mówią w moich stronach, galancie, ożywione, wyraźnie zaciekawione tym, co się za chwilę zdarzy Zdarza się rzecz ciekawa, ale ciekawa na pól gwizdka. I nie dlatego, że aktorom się nie chce. Przeciwnie, robią, co mogą. Tyle że duża część przedstawienia idzie w pustkę, zero reakcji. Co mówię bez pretensji, bo niby dlaczego wymagać od małolatów biegłości w rozumieniu Schaefferowskich dowcipów i metafor. Owszem, dopóki sytuacja jest śmieszna, widownia reaguje żywo. Ale Schaeffer jak typowy postmodernista żongluje aluzjami do dziejów sztuk wszelkich, a to dla piętnastolatków jest już zwyczajnie nieczytelne

Wszelako z drugiej strony w Katowicach, jak w każdym innym mieście, tak zwany kontyngent publiczności rozumiejącej jest ograniczony, więc poranki teatralne są konieczną lataniną. Co prawda, dyrektor Tosza wykazuje tyle energii i inicjatywy, że nie wątpię, iż przyciągnie publiczność do teatru jak nie silą. to sposobem. Na razie pozostaje wierny swoistej tradycji Teatru Śląskiego, która zwykle stała na wysokim repertuarze. Dyrekcja Jerzego Zegalskiego zakończyła się, bagatela. Fantazym, z benefisem Bogumiły Murzyńskiej Nowy sezon, na siedemdziesięciolecie teatru, otworzyło Wesele w reżyserii Anny Polony. Tym dużym zamierzeniom towarzyszy repertuar nie to, że mniej ambitny - raczej lżejszy, czy też taki, który może być atrakcyjny dla szerszej publiczności, ale bez kompromisów z dobrym gustem i poziomem artystycznym. I to jest w moim przekonaniu przypadek Prób. Co do Schaeffera, to można się długo spierać o wartość jego sztuk Fakt pozostaje faktem, że to bodaj najczęściej dziś grywany autor teatralny, ceniony przez aktorów i przez widzów. I dobrze. Istnieje coś w rodzaju kanonicznej wersji Schaeffera, to znaczy teatr Peszka i braci Grabowskich, ale to jest po pierwsze teatr nie do podrobienia, a po drugie teatr, który balansuje na granicy prywatności czy nawet ekshibicjonizmu. Co zresztą przynosi świetne efekty. Bogdan Tosza, wystawiając Próby, postąpił rozsądnie, odcinając się od tego stylu. Jego przedstawienie jest, by tak rzec, bardziej teatralne, to znaczy zamknięte w pewnej rzeczywistości scenicznej, nawet wtedy, gdy chodzi o metateatralność. Mówiąc przenośnie te Próby to coś jakby "sześć postaci scenicznych w poszukiwaniu reżysera" W każdym razie jest to trochę inna Schaefferiada, może w jakiś sposób głębsza czy bogatsza w znaczenia.

Żadnego podsumowania oczywiście być nie może.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji