Artykuły

"Pokojówki", czyli kamerdynerzy

"Pokojówki" Jeana Geneta to z pewnością jeden z najbardziej legendarnych utworów dramatycznych ubiegłego stulecia.

Jednoaktówka została napisana w więzieniu w 1946 roku (co ciekawe, w tym samym czasie Witold Gombrowicz rozpoczął w Argentynie pracę nad "Ślubem"). Polską legendę "Pokojówek" ustanowiło przede wszystkim przedstawienie Konrada Swinarskiego w krakowskim Starym Teatrze w 1966 roku - z Mirosławą Dubrawską, Ewą Lassek i Anną Polony. Tak, to bardzo aktorska sztuka. Zygmunt Hűbner w "Sztuce reżyserii" utrzymywał, że ustalenie obsady to decyzja najważniejsza, trzy czwarte pracy reżysera. Cóż, w przypadku "Pokojówek" chyba nawet więcej. Zaufanie do aktorów musi być bezwzględne, bo niczego nie da się tu zamaskować inscenizacyjnym rozmachem, zwłaszcza gdy widzowie mają aktorów na wyciągniecie ręki, jak to ma miejsce w Teatrze Miejskim w Gdyni.

Krzysztof Babicki wstawia akcję dramatu w trzy ramy - pierwszą jest naturalna przestrzeń foyer teatru, drugą - klamra muzyczna, a trzecią nazwijmy ramą "odautorską". Scena jest małym kwadratem, wyznaczonym przez rzędy krzeseł. Usadzeni po czterech stronach widzowie siłą rzeczy przyglądają się sobie nawzajem, tworząc układ zwierciadlany, z którego nie sposób się wyrwać. Oprawa scenograficzna ogranicza się do niezbędnych sprzętów: toaletka z lustrem, szezląg, stolik, dwa krzesła - białe meble z pretensjami do arystokratycznego buduaru.

Przedstawienie zaczyna się dźwiękami "The Man Who Sold The World" w nagraniu Nirvany, ale to autorska kompozycja Davida Bowie'go, piosenkarza, który wniósł do popkultury aurę androgyniczności czy rozchwiania jednoznacznej płciowej indentyfikacji. A że i sama piosenka jest niepokojąco niejasna, widzowie otrzymują pierwszą, jeszcze dyskretną sugestię odbioru. Drugą są kostiumy. Pani (Beata Buczek-Żarnecka) ubrana w jasne spodnium, mogłaby wejść na scenę wprost z gdyńskiej ulicy. Ubiory pokojówek, a właściwie pokojowców (Dariusz Szymaniak i Szymon Sędrowski), chociaż prosto skrojone, są jednak jak najdalsze od zwyczajowo zapiętych po szyję uniformów służby - równie dobrze mogliby je nosić barmani w gejowskim klubie, a z pewnością trudno byłoby wyjść w takim stroju na miasto bez ryzyka zaczepki. Kamerdynerzy są w tych kostiumach niejako uwięzieni czy naznaczeni.

Początkowa scena, z Kurtem Cobainem w tle, rozgrywa się bez słów: pierwszy pokojowiec masuje kark Pani, ale ta kapryśnie zmienia położenie, prowokacyjnie wpija się w usta drugiego pokojowca i niemal równocześnie go policzkuje, po czym wychodzi. Obaj kamerdynerzy, trochę jak dzieci uradowane kolejną okazją do niekontrolowanej zabawy, rzucają się w upragnioną grę. Tymczasem z balkonu (no tak, "Balkon"!) rozlega się głos aktora podającego się za autora sztuki. Andrzej Redosz z nadekspresją ucieleśnia Geneta instruującego aktorów i reżysera "jak grać "Pokojówki"". Od czasu, gdy Genet spisywał swoje zalecenia dla inscenizatorów, wiele się jednak w praktyce teatralnej zmieniło, teatr przeszedł niejedną rewolucję i mieszczański teatr bulwarowy, przeciwko któremu występował autor dramatu, definitywnie przestał być dominującym wzorem (o czym przypomina na koniec perory uderzenie w staromodny gong teatralny). "Jedno musi zostać powiedziane: nie staję w obronie służby". A więc nie ma to być polityczny spektakl o uciśnionych-oburzonych. Akcent pada zdecydowanie na konfigurację aktorów: pokojówki powinni grać mężczyźni!

Tak zresztą niejednokrotnie w dziejach scenicznych bywało, a zawirowań obsadowych nie brakowało też na polskich scenach. W przedstawieniu Jacka Zembrzuskiego w Starej Prochowni (1980) w roli Pani występował Jerzy Kryszak (pokojówkami były Anna Chodakowska i Krystyna Janda). Z kolei zupełnie bez postaci Pani rozegrał swoje "Pokojówki" Krzysztof Nazar w Teatrze Wybrzeże (1997) z Dorotą Kolak i Joanną Kreft-Baką. Jeszcze inny pomysł miał Józef Opalski - przeniósł akcję do służbówki i wszystkie trzy aktorki ubrał jak służące. Były również "Pokojówki" z Solange i Claire w męskiej obsadzie - ostatnio bodaj w 2009 roku Grzegorz Wiśniewski w ten sposób obsadził dyplomowe przedstawienie w Teatrze Studyjnym łódzkiej filmówki. Rzecz w tym, że intencją Geneta było, aby role pokojówek wykonywali przebrani w suknie młodzi chłopcy, co - poza homoerotycznym podtekstem - miało wzmagać sztuczność gry pozorów (pisał o tym już Sartre w swoim "Świętym Genecie"). W przedstawieniu Babickiego są to jednak dojrzali mężczyźni i bynajmniej nie chodzą na wysokich obcasach, chociaż przerzucają się imionami Solange i Claire niczym bohaterowie Lubiewa Michała Witkowskiego. Ba, momentami można wręcz odnieść wrażenie, że zza kamerdynerów Geneta prześwitują postaci AA i XX z "Emigrantów" Mrożka. Bo tak naprawdę figura Pani jest tylko pretekstem czy przykrywką dla męsko-męskiej gry przyciągania i odpychania, pożądania i pogardy, swoistego aktu przerywanego, jaki wciąż wznawiają obaj pokojowcy. Niemałą rolę w tym układzie odgrywa zapewne nieobecny na scenie, ale przywoływany w dialogach Mleczarz.

Dariusz Szymaniak i Szymon Sędrowski nie grają "chyłkiem", jak zalecał z balkonu Andrzej Redosz jako Jean Genet. To aktorstwo chwilami wręcz fizjologiczne: aktorzy charczą, dyszą, ostrymi (czy nie nazbyt?) środkami wyrazu ogrywają zapamiętanie w odgrywaniu ról w swej pokątnej ceremonii. Z pewnością nie jest to gra "rozchwiana, nieprzytomna, jakby pijana", za dużo tu dosłowności. W efekcie to, co wedle Geneta miało być teatralnie sztuczne, staje się ostentacyjnie cielesne, seksualne, a seks ma tu mroczne oblicze, eros łączy się ze śmiercią.

Claire przed ostatecznym samobójstwem mówi do Solange, która (który) nieuchronnie zostanie oskarżona (oskarżony) o morderstwo: "Tym razem dojdziemy do końca W więzieniu nikt nie będzie wiedział, że jestem z tobą wtedy gdy zapadnie wyrok, pamiętaj, że nosisz mnie w sobie". Czy to jest teatr gejowski? Byłoby to uproszczenie, mimo że poniekąd w duchu Geneta. Miłość homoseksualna, słabiej obecna w kulturze, bo umieszczona poza normą, więc i mniej skonwencjonalizowana, mniej zbanalizowana, pozwala inscenizatorowi odsłonić pełniejszą prawdę o erotyce, o jej mrocznych skrajnościach. W finale przedstawienia Krzysztofa Babickiego ucieleśnia się na scenie fantazmat miłości doskonałej, usankcjonowanej przez śmiertelne zjednoczenie. Mnie ta ostatnia scena skojarzyła się z zakończeniem niezwykłego filmu Michaela Hanekego "Miłość", w którym przejmujące kreacje stworzyli Emmanuelle Riva i Jean-Louis Trintignant.

I tu klamra spektaklu się domyka. Genet schodzi z balkonu na scenę, by "osobiście" zdmuchnąć płomień świecy, a Kurt Cobain śpiewa tym razem "All Apologies": "What else should I be / All apologies / What else could I say / Everyone is gay". Co może znaczyć: spójrzmy na siebie od innej strony.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji