Artykuły

Mariusz Szczygieł: Co moja książka zrobiła z głową reżysera

- W sztuce pojawiają się różne postaci z mojej książki: siostry Woźnickie, poetka Viola Fischerova i mój tata. I między nimi pojawiam się ja. Troszkę tak, jakby Wyspiański wszedł do akcji swojego „Wesela" - mówi Mariusz Szczygieł.


„Nie ma" - rozprawa reporterska Mariusza Szczygła o utracie -nagrodzona Nike w 2019 r., stalą się punktem wyjścia najnowszej premiery Teatru Żydowskiego. Spektakl w reżyserii Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej będzie można zobaczyć już od 21 sierpnia na stworzonej specjalnie platformie internetowej www.niema.online. Premiera w teatrze odbędzie się jesienią. W przedstawieniu oprócz aktorek i aktorów wystąpi również Mariusz Szczygieł.


MAGDALENA DUBROWSKA: Powstaje spektakl według twojej książki, pojawisz się w nim zresztą. Ale nie chcesz go oglądać przed premierą, nie chcesz czytać adaptacji. Dlaczego?


MARIUSZ SZCZYGIEŁ: Bo najlepszy autor dla teatru czy filmu to autor martwy. Taki, który się nie wtrąca. To już chyba dziesiąty raz, kiedy teatr albo film coś robi z moim tekstem, i za każdym razem twórcy zwracają się do mnie, żebym przeczytał scenariusz czy sztukę, skonsultował, powiedział, jak ja to widzę. Zawsze odmawiam. Mówię, żeby nie pominęli mojego nazwiska i że chętnie przyjdę na premierę. Daję tylko jedną uwagę: pamiętajcie, że część tych ludzi, o których robicie przedstawienie, żyje. I oni mogą przyjść i usiąść w pierwszym rzędzie. Wydaje mi się, że to jest dobre podejście dla jednej i dla drugiej strony. Bo daje wolność twórcom, a ja unikam kłopotów nerwowych. A potem jestem miło zaskoczony.


I co cię zaskakuje?


- Jako autorzy nigdy nie możemy wejść do głowy czytelniczek i czytelników. Nie wiemy, co się dzieje podczas czytania naszych książek. A mnie właśnie to ciekawi najbardziej. Chciałbym wiedzieć, co się dzieje w głowie czytelniczki, kiedy czyta o tym, że moja bohaterka nie wyszła z domu. Czy wyobraża sobie siebie w tej sytuacji? Czy przypomina sobie traumatyczną historię ze swojej rodziny? Kiedy oglądam adaptację teatralną mojej książki, to dostaję odpowiedź na te moje pytania, widzę, co moja książka zrobiła z głową reżysera czy reżyserki. I to jest coś fantastycznego!


Przez ostatnie lata mojego życia doszedłem do wniosku, że dla mnie prywatnie reportaż ma inną definicję. Że są takie teksty, które piszę dla siebie

Pamiętam też, jak w Czechach powstawał serial telewizyjny na podstawie „Gottlandu". Z odcinka na odcinek widziałem, jak twórcy oddalają się od mojej książki. Widzowie mówili: „Ojej, panie Mariuszu, chyba nie jest pan zadowolony". Bardzo byłem zadowolony! Bo dla mnie jako autora ważne jest, żeby moje dzieło żyło swoim życiem. To tak, jakbyśmy widzieli, że nasze dziecko umie żyć na własną rękę. Że sobie poradziło. Nawet jeśli dojdzie kiedyś do takiego przetworzenia, że moje dzieło zniknie, to też bardzo dobrze. Po to przecież tworzymy.


Literatura faktu i teatr to jednak skrajne połączenie. W końcu teatr kojarzy się z grą, iluzją.


- My, reporterzy czy biografowie, pilnujemy się, żeby nasze teksty zawierały prawdę. Prawdę osoby, prawdę wydarzeń i naszą prawdę. Czasami nie możemy ustalić wszystkich faktów, bo np. nasz bohater już nie żyje, ale jeżeli ktoś umie pisać, to sobie z tymi lukami poradzi. Nie, że zmyśla, po prostu znajdzie taką formę, że luki będą nawet zaletą. Natomiast teatr ma swoje prawa. Muszą być elementy akcji, musi być fabuła. Teatr ma też pokusę, żeby łączyć wątki, zabrać jednemu bohaterowi kawałek dzieciństwa i włożyć go do dzieciństwa kogoś innego z tej samej książki. Bo to musi brzmieć. To musi działać na odbiorcę. I tutaj jest pewne niebezpieczeństwo sprzeniewierzenia się czyjemuś prawdziwemu życiorysowi. Ale mam nadzieję, że ludzie, którzy przychodzą do teatru, to jednak jest taka publiczność, która zdaje sobie sprawę z pewnej umowności. Wie, że to jest wizja, rzeczywistość przetworzona, wyolbrzymiona, która ma nam unaocznić prawdę o tej naszej rzeczywistości.


Na jakiej zasadzie bierzesz udział w przedstawieniu?


- Nagrano ze mną rozmowę w przestrzeni, w której rozgrywa się akcja spektaklu, a jest to przestrzeń dawnej kawiarni Nowy Świat, ale zminimalizowana: tylko filary, posadzka, okna, zasłony. Biała, czysta, nieprawdopodobnie piękna. Pojawiają się w niej różne postaci z mojej książki, głównie siostry Woźnickie, poetka Viola Fischerova i mój tata. I między nimi pojawiam się ja. Przyglądam się temu spektaklowi. Troszkę tak, jakby Wyspiański chodził po akcji swojego „Wesela". Chociaż ja nie jestem autorem sztuki. Oprócz tego odpowiadam na pytania reżyserki, np. dlaczego napisałem tę książkę. Był taki moment podczas tej rozmowy, w którym się bardzo wzruszyłem, co sprawiło, że wyparłem to, o czym tam mówię.


Co to był za moment?


- Reżyserka zapytała, co się stało, że powstało w moim życiu pojęcie „nie ma". Ja niechętnie o tym mówię, w wywiadach nie mówiłem prawie w ogóle, a tutaj powiedziałem. Książka „Nie ma" jest książką bardzo osobistą, terapeutyczną, przy pisaniu której doszedłem do nowego pojęcia reportażu. Mówi się, że reportaż jest gatunkiem służebnym, społecznie użytecznym. Piszemy reportaże, żeby załatwić jakąś sprawę, interweniować, pomóc komuś, poinformować świat o czymś ważnym. Piszemy po to, żeby jedni ludzie zrozumieli innych.


Dotychczas moją definicją była ta, że reportaż to jest historia, która wydarzyła się naprawdę i powinna dawać do myślenia. A przez ostatnie lata mojego życia doszedłem do wniosku, że dla mnie prywatnie reportaż ma inną definicję. Że są takie teksty, które piszę dla siebie. Owszem, czytelnicy je czytają, bohaterowie biorą w nich udział, ale ja je piszę dla siebie. Bo reportaż - i ta definicja pojawia się w książce - to nieumiejętność przeżycia własnego doświadczenia egzystencjalnego za pomocą fikcji. Jak powieściopisarz chce rozładować napięcie, swoje kompleksy czy problemy, to wkłada to w swoich bohaterów. Na przykład Martin Vopenka, autor czeskich powieści, miał taki moment, że nienawidził swojej żony i uśmiercił ją w powieści. I to rozumiem. A ja nie mam w ogóle umiejętności zmyślania historii i nie umiem pisać fikcji.


Złapałem się na tym, że szukam cudzych historii, które mogą mi pomóc. Czytelnicy też często czytają reportaże, które im pomagają, bo np. widzą kogoś podobnego do nich w podobnej sytuacji. Czytają, jak sobie radzi, jak wychodzi z jakiejś traumy. Więc prawdopodobnie o tym mówię w spektaklu.


A najbardziej ciekawy tego spektaklu jest mój tata: kto go zagra i co w ogóle będzie tam robił.


A zagra go Jerzy Walczak, bardzo dobry aktor Teatru Żydowskiego.


- Byłem na kilku spektaklach w Teatrze Żydowskim w swoim życiu i to nie była moja estetyka. Nie mówię o grze aktorskiej, tylko o propozycji estetyczno-plastycznej. Natomiast tutaj to wszystko jest tak współczesne, wysublimowane i mało ludyczne, że klękam przed Gołdą Tencer i wirtualnie całuję ją w rękę za to, że zaeksperymentowała.


Spektakl będzie miał premierę w sieci. Teatr w pandemii musi sięgać po nowe środki. Podoba ci się to?


- Ja w ogóle jestem za sięganiem po nowe środki. Bardzo łatwo się w życiu nudzę i kto przeczytał chociaż trzy moje książki, od razu się zorientuje, że każdą napisałem inaczej. Pamiętam takie zdanie jednego z moich pierwszych czeskich bohaterów, czyli Baty, że Amerykanie dlatego odnoszą sukcesy, że są wolni od wszelkiej rutyny. I ja też lubię za każdym razem robić coś inaczej. Śmieję się, że chcę być Marylą Rodowicz reportażu. Bo Maryla potrafi być inna z płyty na płytę i zawsze zaskakuje. Więc te wszystkie nowe formy, nowe pomysły, hybrydy, „onlajny" bardzo mi się podobają.


Twórcy kultury cieszą się też, że dzięki „onlajnowi" mogą dotrzeć do większej liczby odbiorców niż wcześniej.


- Pewnie, że tak! Jestem fanatykiem internetu. Mam, i tu będę nieskromny, najlepszy Instagram ze wszystkich polskich pisarzy. Mówię to wprost To jest moja codzienna gazeta, zostawiam tam bardzo dużo treści. Mówiono mi, że na Instagram daje się tylko jedno zdjęcie i pisze jedno zdanie. A ja zacząłem wykorzystywać wszystkie 2,5 tys. znaków, które wchodzą do posta instagramowego. Robię tak już od trzech lat i to się sprawdza. Mam ludzi, którzy od moich postów zaczynają dzień, jak od gazety przy śniadaniu.


Mąż Sophii Loren, producent filmowy Carlo Ponti, powiedział takie zdanie, które często powtarzam. Było o telewizji, ale ja to przenoszę na internet. Telewizja - powiedział - robi rzeczy straszne, ale bez niej bylibyśmy ślepi i głusi.


Spektakl „Nie ma" będzie dostępny od 21 sierpnia od godz. 19 (premiera online) na platformie niema.online. Bilet (15 zł) obowiązuje na 24 h. W dniu premiery dostęp bezpłatny od godz. 19 do północy.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji