Artykuły

Rafał Wojasiński: Cud na stypie

Pewien sędziwy człowiek zażyczył sobie, żeby na stypie po nim żałobnikom niczego nie zabrakło. Zapadła mi w pamięć ta uroczystość. Przyjechali zarówno ludzie prości, jak i wykształceni. Był dziekan uczelni wyższej, dyrektor PGR-u, profesor, pani dyrektor. I oni wszyscy grali z początku jakieś role, ale jak się już oswoili i trochę popili, to się zaczęło „Wesele" Wyspiańskiego - mówi Rafał Wojasiński, dramatopisarz i prozaik, w rozmowie z Marcinem Kube w Rzeczpospolitej.


Rz: Dokąd pójdziemy?


Zacznijmy od ośrodka dla niewidomych. Tam jest też cmentarz.


Ostatnio o nim słyszałem, kiedy chowano tam Tadeusza Mazowieckiego w 2013 roku.


Spoczywa tam też marszałek Aleksander Małachowski i malarz Franciszek Starowieyski. Gdzieś jest też grób Jana Lechonia, którego ciało sprowadzono z Nowego Jorku.


Jak pan trafił do podwarszawskich Lasek po raz pierwszy?


Mieszkaliśmy wcześniej z żoną na Bielanach i przyjeżdżaliśmy tu pospacerować weekendami. I jakoś zbiegiem okoliczności udało nam się tu zamieszkać.


Nie wolał pan gdzieś na grodzonym osiedlu?


A gdzie tam. Przyjezdnych prawie nie znam, tylko samych miejscowych. Tutaj, w najstarszej części Lasek, jest mi najlepiej. Z wieloma osobami się tu znam i jestem na ty. Jak jadę autem, to sąsiedzi krzyczą i machają już z daleka. Lubię ten koloryt. Pewną prostotę, która potrafi być chyba zwodnicza czasami.


Z wyjątkiem Marka Nowakowskiego niewielu pisarzy lubiło towarzystwo prostych, niewykształconych ludzi.


Prości ludzie to złe określenie. Każdy jest w pewnym sensie prosty. Tak jak każdy jest goły pod ubraniem. Szukam towarzystwa, w którym nie muszę czegoś odgrywać, wchodzić w jakieś role. To jak z edukacją. Te role i tak same wejdą w człowieka. Dlatego jak się kształcić, to egoistycznie, dla siebie. Jak czułem, że jakaś edukacja mnie niszczy, to uciekałem od niej. Rezygnowałem.


Ciekawe słowa jak na nauczyciela.


Jest już cmentarz. Widzi pan, to grób Antoniego Słonimskiego. A obok gdzieś leży dramatopisarz i prozaik Jerzy Zawieyski ze swoim partnerem.


Tu widzę nagrobek pisarza Mariana Brandysa i aktorki Haliny Mikołajskiej.


Obok jest z kolei malutki grób pisarza i znawcy antyku Zygmunta Kubiaka wraz z żoną. Bardzo lubię ten cmentarz. Jak przyjechałem tu pierwszy raz, pomyślałem, że właśnie tu chciałbym leżeć. Taka mi przyszła myśl do głowy, choć jeszcze nawet nie sądziłem, że się sprowadzę do Lasek na stałe.


A tamta zbiorowa mogiła przy płocie?


W niej chowa się szczątki ludzi, które są znajdowane po latach, np. podczas budowy drogi czy domów. Nieznane, bezimienne. Takie groby najbardziej lubię, bo kiedy na cmentarzu zaczynają się zacierać napisy na nagrobkach, to wtedy lepiej widać, dokąd to wszystko zmierza. Bezimienność mnie kusi. Wciąga w swoje przestrzenie i kanały. Coś w niej jest i jestem przekonany, że to coś bardzo istotnego.


A gdzie są pochowani pańscy dziadkowie?


W małej wsi na Kujawach. Od strony ojca już nie ma grobów jego dziadków, zresztą groby to dużo powiedziane, to były jakieś małe kopczyki, które już dawno się zatarły, bo to przecież zwykli chłopi byli.


Śmierć w pana dramatach i prozie wraca nieustannie.


Może dlatego, że jednym z silniejszych doświadczeń mojego dzieciństwa było obserwowanie domów, które znikały. A mieszkaliśmy w centralnej części wsi Łanięta. To była dawna szkoła ewangelicka, w której było mieszkanie nauczyciela i niemieckiego kantora [przewodniczącego kościelnego chóru - red.]. Dom stoi do dziś, ale popada w ruinę. Obok nas stał dom po Niemcach, który, kiedy miałem 16 lat, zaczął nagle po prostu znikać. Zapadł się i zaczęła go wchłaniać ziemia. Zadziwiło mnie to, bo przecież jeszcze jako dziecko wchodziłem tam na strych i bawiłem się garnkami po ludziach, którzy przed wojną w nim żyli. Bawiłem się w człowieka. I tak mi zostało.


Co tam dziś jest na tej ziemi?


To było pole należące do PGR-u, z czasem kukurydza zaczęła rosnąć. I wciąż zastanawiałem się, jak to jest, że coś, co było na wyciągnięcie ręki, teraz znika. Niby jest nadal w pamięci, ale przecież pamięć też się zaciera, ludzie zapominają, wspomnienia się mieszają, pojawia się alzheimer... Co więc zostaje? Często chodziłem i oglądałem groby na zapadających się cmentarzach ewangelickich, gdzie leżało dużo dzieci zmarłych w latach 20. i 30. w mojej wsi, bo wtedy śmiertelność była znacznie wyższa niż dzisiaj. Te groby się przechylały, znikały, zaczynały przypominać puste ramki bez środka, przypominały mi foremkę do produkcji pustaków. Gdzie są ich bliscy, rodziny? Dlaczego nikt nie pali świeczek, nie przyjeżdża? Nam się wydaje, że mamy jakąś długą pamięć, bo chodzimy na groby i wspominamy naszych bliskich. Ale przecież nie jesteśmy w stanie wspominać naszego przodka sprzed 300 lat. Co to za pamięć? Kilkadziesiąt lat może, z opowieściami rodziców i dziadków będzie ze sto. I koniec. Dalej są tylko domysły i bajki.


Nowoczesność jeszcze bardziej odzwyczaiła nas od śmierci. Odsunęliśmy ją poza widok.


Człowiek dziś żyje z dala od umierania, a tymczasem przez stulecia był przyzwyczajony do śmierci. Odchodzenie to był zwykły element życia, w związku z czym mniej było nam potrzeba do życia i mniej zostawialiśmy na tym świecie. Umierało się z byle powodu, na grypę i zakażenie. To przypomina mi, że jesteśmy skazani na to, że nas nie było i nie będzie. Ta myśl potrafi niezwykle uruchamiać nasz umysł -u niektórych to się dzieje tylko chwilami, np. nad trumną w czasie pogrzebu. Zauważył pan, że każdy, kto wraca z cmentarza, mówi słowa w stylu: I po co tak walczyć? Po co się ludzie tak męczą? Po co się zabijają? Po co to wszystko? Ładne pytania. Tylko odpowiedzi kiepskie.


O, a widzi pan ten duży, ogrodzony budynek za cmentarzem?


Co tam się znajduje?


Ośrodek dla dzieci, które są pozbawione słuchu, wzroku i są nieme. Jedyny kontakt ze światem mają przez dotyk. I teraz jest pytanie: jak takiemu człowiekowi coś przekazać, jak go nauczyć języka, komunikacji?


Da się?


Zawsze jak idę obok tego miejsca, to myślę sobie, jak niewiele znaczą słowo i język. Bo przecież te dzieci nie widzą, nie słyszą i nie mówią, ale jednak żyją. W obliczu braku tych zmysłów słowo zdaje się ułomnym i wtórnym narzędziem. I dochodzę do wniosku, że język zamiast nas rozwijać, to nas blokuje.


Znowu mówi pan zaskakujące rzeczy jak na literata.


Język to dość prymitywne narzędzie, dzięki któremu głównie udajemy.


Co udajemy?


Głębię, umysłowość, mądrość. Niech pan posłucha języka, który zewsząd do nas dociera. Jakby wciąż coraz bardziej pleśniał i pulchniał.


Nam się wydaje, że mamy jakąś długą pamięć, bo chodzimy na groby i wspominamy naszych bliskich. Ale przecież nie jesteśmy w stanie wspominać naszego przodka sprzed 300 lat. Co to za pamięć?

Nowomowa korporacyjno-telewizyjna.


Mam awersję do tego, jak słyszę, że jakiś człowiek ma pasję albo że ma być kreatywny, a do tego asertywny. To jest jakaś bzdura kompletna, to jest dla mnie zabójcze. Człowiek, który musi być kreatywny, to nowoczesny samobójca. „Wymyśl!" „Zrób!" „Stwórz!". Wszyscy jesteśmy wtórni, skopiowani przez naszych rodziców, a oni zostali sfałszowani przez naszych dziadków, a ci przez pradziadków. Nie mamy nic innego poza naśladownictwem. Dlatego oryginalność jest bardzo wątpliwą rzeczą. Człowiek sam w lesie bez innych ludzi nawet nie jest w stanie się nauczyć mówić.


Czyli nie wierzy pan w geniusz. A Mozart?


Według mnie geniusz często bierze się z nienawiści do przeciętności. Człowiek nienawidzi innych ludzi i przeciętności, którą w sobie dostrzega. Tak bardzo tego nie cierpi, że wznosi się na poziom geniuszu. Im większy geniusz, tym większa nienawiść. Ale geniusz jest dla mnie wątpliwy także z innych powodów. Bo faktycznie Mozart jest wspaniały, ale jak będziemy słuchać cały dzień „Requiem", to i ono w końcu nas znudzi. Szekspir oglądany po raz 50. przestanie do nas w końcu przemawiać. A jak komar ugryzie, to nigdy nie jest to nudne. Może będzie bolesne i nieprzyjemne, ale nigdy nudne. Realność zawsze wygra. A język tylko sprawia, że nie potrafimy być szczerzy, bo nam ten język się plącze. Im bardziej zaawansowany język, tym większe kalkulacje, większa ironia. To doprowadziło do tego, że dziś wszystko stało się demagogią, a zwłaszcza literatura. Trudno jest znaleźć tekst, który nie będzie demagogią. Dlatego mnie fascynuje język, nad którym człowiek traci kontrolę.


W pańskich dramatach wydanych przez Księgarnię Akademicką z Krakowa bohaterami czyni pan ludzi, którzy mówią inaczej, niż zwykło się mówić.


W pewnym momencie ludzie starsi albo chorzy potrafią opowiadać rzeczy przedziwne. Wtedy widać wyraźnie, że choć człowiek żyje w języku, mówi nim, to jednak nie zawsze jest operatorem tego języka. Są takie sytuacje, gdy ten język zaczyna w człowieku żyć swoim życiem. Zaczyna się wymykać temu, co świadome. Przeniosłem to choćby do sztuki „Długie życie", zaadaptowanej przez Polskie Radio. Tam bohater chodzi i karmi psa, który już dawno zdechł. Ten pies żyje w języku bohatera. Zostało w człowieku mówienie do psa, ale psa już nie ma.


Drugim pana tematem są pogrzeby i stypy. O tym byli „Pogrzebowcy", również zrealizowani jako słuchowisko w Polskim Radiu.


To historia człowieka, który pyta ludzi, gdzie jest w okolicy jakiś pogrzeb i jeździ na nie rowerem w garniturze z lat 70. Żeby być bardziej wiarygodnym, inwestuje w jeden goździk i mówi, że jest przyjacielem zmarłego, a później się bawi na tej stypie do oporu. Tak odzyskuje wolność, którą świat próbuje mu zabrać. Może urojoną. Ale zawsze.


Dlaczego stypy, a nie na przykład wesela?


Na pogrzebach mu najlepiej smakuje. Pogrzeby zdają mu się prawdziwsze niż wesela.


Pan lubi stypy?


Miałem z 16 lat, kiedy trafiłem na jedną stypę w pewnej wsi. odległej od mojej. Chowano wówczas sędziwego człowieka, który przed śmiercią wyraził życzenie, żeby na stypie po nim niczego żałobnikom nie zabrakło. Zapadła mi w pamięć ta uroczystość. Ludzie przyszli, popili, pośpiewali, tak im się podobało, że nikt nie chciał wyjeżdżać. Przyjechali ludzie wszelkiego autoramentu. Był dziekan uczelni wyższej, dyrektor PGR-u, profesor, pani dyrektor, rolnicy, pracownicy GS-u. I oni wszyscy grali z początku na tej stypie jakieś role. ale jak się już oswoili i trochę popili, to się zaczęło „Wesele" Wyspiańskiego, m.in. kłócili się o jakieś płyty wyrzucone do jeziora, które miały posłużyć komuś do budowy domu czy jakiegoś budynku w czynie społecznym zaraz po wojnie. No, cuda tam się działy. To gadanie szło jakby w kosmos. Bez zahamowań.


Pańska rodzina jest z Kujaw czy to przesiedleńcy?


Moja rodzina jest z Kujaw, moi przodkowie to chłopi od wielu pokoleń. W pewnym okresie część tych ziem to były Prusy Zachodnie. Jeden z moich przodków służył dziewięć lat w pruskiej armii. Większość mieszkańców mojej wsi. w czasach kiedy tam dorastałem, to byli przesiedleńcy zza Buga. Przed wojną rodziny rodziców mieszkały w polskiej wsi. W czasach mojego wczesnego dzieciństwa dostali w użytkowanie starą szkołę ewangelicką jako lokal służbowy, bo byli nauczycielami. Prawdopodobnie mieszkał tam przez jakiś czas kantor i niemal do końca wojny nauczyciel ewangelicki. Łanięta to była wieś, którą jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym zamieszkiwali głównie niemieccy luteranie, z dawnego osadnictwa. Chyba tylko jedna polska rodzina tam mieszkała. Ich domy do dziś w większości stoją, choć niektóre są w coraz słabszej kondycji. Zmieniło się tam. Bo nie ma już twarzy, które zapamiętałem z młodości. Dla mnie to miejsce w pewnym sensie wymarłe, bo już tak wielu ludzi, z którymi się na co dzień spotykałem, nie żyje. Tam gdzie był nasz sad, jest puste pole, stawy rybne wyschły, po wielkiej stodole nie ma śladu. Nie wiem dlaczego, ale jest w tym coś uspakajającego dla mnie. Może chodzi o ciszę. Pamiętam z dzieciństwa, że tam było słychać muczenie krów, śpiew ptaków, szczekanie, miauczenie. A mało ludzkich słów. I to pokochałem. To może naiwne, ale czasami nic innego mi się nie chce. tylko tej naiwności. Bardziej przekonuje mnie kalekie ględzenie, mamrotanie, szept niewyraźny człowieka siedzącego wieczorem na ławce pod domem, szept zachwytu nad istnieniem. Nad ciemnością i światłem. Cichy zachwyt zamiast głośnej euforii.


Zawsze pan tak miał?


Nie do końca wiem, z czego to się we mnie bierze, bo przecież urodziłem się 30 lat po wojnie. Pewnie dlatego, że wciąż obserwowałem zanikanie resztek kultury po ludziach, którzy żyli tam przede mną. Widziałem, jak znikają cmentarze żydowskie i luterańskie w okolicy. Żyłem cieniu zagłady żydowskich mieszkańców Izbicy Kujawskiej w obozie w Chełmnie nad Nerem. Miasto, w którym się urodziłem. Lubraniec, było chyba dawniej w znacznym stopniu kalwińskie. W Izbicy Kujawskiej kościół ewangelicki jeszcze stoi, ale obok, we wsi Pasieka już nie ma po nim śladu. Dziś jest tam tylko zaorane pole, na którym rośnie zboże, a przecież tam był też obok cmentarz. Ja o tym wiem, bo słyszałem o tym, czytałem i widziałem dwa zdjęcia. Ale za jakiś czas już nie będzie ludzi, którzy, tak jak mój ojciec, pamiętają, że ten kościół tam stał. Bezimienność przeszłości i bezimienność przyszłości. W pewnym momencie naprawdę będzie tak. jakby nic tam wcześniej nie było. I możliwe, że skazani będziemy na powtórkę. Może nawet nie my, ale ktoś w przyszłości.


Często się dziś słyszy o nawracającym faszyzmie.


Totalitaryzm nie rodzi się z czytelnych sygnałów. On może nas zaskoczyć w sytuacji najmniej adekwatnej, w pozornie bardzo dobrych warunkach. Takie mam podejrzenie.


Ale w pewnych warunkach ludzie łatwiej ulegają opresyjności i przemocy niż w innych.


Człowiek, poprzez kulturę i religię, żyje w świecie wytworzonym po to, żeby sobie jakoś radzić z umieraniem, z cierpieniem i w ogóle z przerastającą nas rzeczywistością. Ale to nie jest świat autentyczny. Problem polega na tym, że ani kultura, ani religia, ani żadna ideologia nie ochronią nas przed przemocą, ludobójstwem czy wojną. To jest taka cicha tajemnica świata. Czasem słyszę, że gdyby nie kultura, to bylibyśmy zwierzętami biegającymi po lesie. Ale przecież Niemcy słuchali Mozarta, byli bardzo wykształconymi ludźmi, dobrze ubranymi, z dobrymi manierami. Myślano, że dobre wychowanie ma wielkie znaczenie, a potem się okazało, że miliony ludzi prowadzone są do komór gazowych. Czy naprawdę zmienią coś równo trzymane ręce i rosół jedzony bez siorbania? Może jesteśmy w zamkniętym tunelu, z którego nie jesteśmy w stanie wyjrzeć na zewnątrz? I cięgle czeka nas to samo. A może nie ma zewnątrz i jest tylko tu? Wymyślamy kolejne ideologie, ale żadna nie jest w stanie nas uchronić.


Totalitaryzm nie rodzi się z czytelnych sygnałów. On może nas zaskoczyć w sytuacji najmniej adekwatnej, w pozornie bardzo dobrych warunkach. Takie mam podejrzenie

Przed czym?


Przed nami samymi. Gdzieś w człowieku tkwi myślenie, że życie polega na ciągłym przejmowaniu terenu. Patrząc na znikające poluterańskie wsie, zrozumiałem, że wywyższanie się i dążenie do zwycięstwa zawsze prowadzą do tego samego - wyłonią się słabsi i silniejsi, a potem dojdzie do rozprawy między nimi. Władca nie rozumie i pokrzywdzony nie rozumie. Nigdy się nie dogadują.


No dobrze, ale dziś wiele idei mówi o pacyfizmie, równości i tolerancji. Dlaczego by im nie zaufać?


Bo nawet za pomocą pozornie bardzo pozytywnych idei próbujemy sobie podporządkowywać innych. Jedzenie mięsa nas nie uchroniło przed złem, więc kto mi powie, że niejedzenie mięsa nas uchroni? Czy w ogóle jest w stanie nas coś uchronić? Kto mnie zapewni, że po tych wszystkich zmianach cywilizacyjnych i społecznych nie dojdzie do kolejnego schamienia i zdziczenia? Postępowość może tego nie zapewnić. Tak samo jak konserwatyzm tego nie zapewni. Walka z tak zwanym prowincjonalnym myśleniem, z ciemnogrodem, jest budowaniem jeszcze jednego ciemnogrodu. Opresyjność ma różne rękawiczki: czerwone, białe, żółte, niebieskie, zielone. Opresyjność może mieć w sobie dużo czułości, tak jak prowadzenie na rzeź zwierzęcia może być czule. Nawet pod sztandarami tolerancyjności można wprowadzać ucisk. Ucisk zazwyczaj zaczyna się od dogadzania innym.


Czyli przemoc jest częścią natury człowieka?


My się wszyscy dzień w dzień bawimy przy zwłokach innych gatunków. I nie chodzi tylko o jedzenie mięsa. Gdybyśmy nie wyeliminowali innych gatunków, to nie posługiwalibyśmy się językiem i technologią, nie byłoby malowania i całej sztuki. Nie byłoby Mozarta, wspaniałych myśli. Przez wieki, eliminując te zwierzęta, rozwijaliśmy się do obecnego poziomu. Nie mielibyśmy dziś pewnie ani języka, ani pisma, malarstwa czy muzyki. Piękno muzyki Mozarta czy Chopina bierze się w pewnym sensie z rzezi. Bo bez rzezi tej muzyki pewnie by nie było. Inne gatunki by nas zjadły. Ani filiżanek pięknych by nie było, ani sztućców, kaloryferów, tego całego naszego bycia na poziomie. A kiedy zabrakło innych wrogów, obcych gatunków, wzięliśmy się za siebie. Silniejsi mężczyźni za słabsze kobiety, silniejsi mężczyźni za słabszych mężczyzn, silniejsze kobiety za słabsze kobiety, dorośli za dzieci i wreszcie dzieci za dorosłych. Młodzi za starych i starzy za młodych. Ale oprócz wspaniałych osiągnięć, muzyki, języka, poprzez eliminację innych, zachłysnęliśmy się naszym człowieczeństwem, humanizmem, który bywało, że służył do usprawiedliwiania zła, do relatywizowania wszystkiego. Własna mądrość i wybitność nas usypia. Zwodzi. Ale nie ukoi. Nie uwolni.


Dlaczego?


Bo natura stworzyła ogromne różnice. Natura wcale nie jest dobra ani ekologiczna. To natura zabiła mi dziadka, babcię i zżera mojego ojca oraz moją matkę, a teraz zaczyna zżerać i mnie. Nie widzę w naturze i ekologii niczego przyjaznego, tylko to, że doprowadzi mnie do choroby prostaty, płuc, czyli do cierpienia. Czy natura zachowywała się ekologicznie albo sprawiedliwie wobec moich przodków, kiedy na przednówku nie mieli co jeść? Dla moich prapradziadków, gdy starczało im jedzenia tylko na cztery miesiące zimy? Albo kiedy 70 lat temu średnio dwoje-troje dzieci umierało w każdym domu na wsi z byle zapalenia płuc? To się oczywiście dla nas skończyło. Ale chyba dwa miliardy ludzi nie ma dziś dostępu do wody. A ilu głoduje? Natura tworzy lepszych i gorszych nieustannie. To potwór. Ale cwany. Daje zachwyt nad życiem, choć chwilowy. Dobra i ta chwila. Dobre i tyle. No nie?


Co zostaje człowiekowi, skoro żadne idee nie zmienią naszych skłonności ani natury?


Trzeba znaleźć w sobie siłę i zmierzyć się z tym, kim człowiek jest, oraz pojąć, jaki jest świat, w którym żyjemy. Myślę, że to obciążenie może bardziej nas uduchowić, to niż że człowiek próbuje być bezmyślnie tolerancyjny, wyrozumiały. I dopada go opresyjność. I przy tym sam system nie jest tak opresyjny jak ludzie. Nie przepisy, tylko ich strażnicy. To oni powodują, że inni, „mniejsi" ludzie stają się opresyjni z kolei wobec jeszcze „mniejszych" od siebie. I w pewnym momencie już ci najniżej stają się opresyjni wobec samych siebie. To jest ta grupa, z którą można w historii zrobić wszystko, co się chce. I tak się dzieje. I to się robi. To czynią źli strażnicy praw. Nie sam system. On jest martwy bez strażników. Wszędzie tam gdzie jest struktura, zaczyna się nauka służalczości. Opowiem panu bajkę o psie.


O psie?


Człowiek miał psa, który nagminnie wyżerał kury sąsiadce. I ten człowiek musiał ciągle płacić za te kury, a pies ciągle te kury dusił. Mój pies, myśli właściciel, jest chyba nietolerancyjny. Tłumaczył psu, próbował go wychować, ćwiczyć go, poddawał tresurze. Nic to nie dawało. Pies okazał się bardzo charakterny, bardzo samodzielnie myślący, nie poddawał się żadnym sugestiom. Wolnomyśliciel. Indywidualista. W końcu w akcie bezsilności właściciel przylał psu rózgą. Nie było już go stać na płacenie sąsiadce za kury. Bieda w rodzinie, niedostatek. Od tego czasu pies nie rusza kur sąsiadki, omija je z boku. Stał się bardzo tolerancyjnym psem - pomyślał właściciel.


Każdy by się stał.


Ale jest jedna rzecz, o której trzeba pamiętać. Otóż ten pies nie zapomni swojemu panu tego, że został tolerancyjny. Stracił charakter, to, co było jego siłą, bo przecież od pokoleń był hodowany jako pies na ptaki. I on został nagle siłą dostosowany do nowych warunków. Może przez to ugryzie swojego pana kiedyś przed śmiercią. A może nie? Może już nic nikomu nigdy nie zrobi i będzie opresyjny tylko wobec samego siebie?


A co z miłością? W niej też wytwarza się struktura i ludzie są wobec siebie opresyjni?


Przeciwnie. Prawdziwa miłość wymaga najwięcej odwagi. Wobec niej musimy przestać w końcu atakować, musimy się pozbyć własnego i wątpliwego ja. I trzeba zrzec się swojej twarzy. A to niełatwe, bo dziś każdy przecież chce mieć twarz, najlepiej znaną. Może nie swoją, ale coś wartą.


Jak w takim razie opanować w sobie to pragnienie dominacji nad innymi?


Sposobem może jest bierność wobec własnej agresji. Może usiądź sobie i bądź nikim na chwilę, na jakiś czas. Daj się ugryźć komarowi. I może wtedy zacznie się twoje prawdziwe działanie. Skuteczne. Może ciche, prawie nieme, ale działające jak erozja. Walnięciem pięścią nie wszystko się wygra. A erozja skruszy największy gmach pychy. Bo w rdzy i erozji jest więcej prawdy niż w słowach.


Prawdziwa miłość wymaga najwięcej odwagi. Wobec niej musimy przestać w końcu atakować, musimy się pozbyć własnego i wątpliwego ja. I trzeba zrzec się swojej twarzy

Niektórych ludzi ta bierność przeraża. Przeraża ich, że czas ucieka.


Czas ucieknie tak czy inaczej. Jak pisał wspaniały amerykański poeta William Carlos Williams, każde życie jest jakoś przegrane. I pewnie coś w tym jest. Bo jak się zająłeś pracą, to nie miałeś czasu na szaleństwa i fikołki. A jak się zająłeś fikołkami, to nie miałeś czasu na robotę. Z perspektywy czasu każdy może powiedzieć, że zmarnował swoje możliwości. Każdy może mieć żal i nienawiść w sobie. Ale niech się nie mści za to na innych. Niech usiądzie na ławce, wypije coś dobrego, popatrzy w lewo, w prawo, prosto do góry, w dół, na ziemię, która kryje miliardy minionych istnień. I niech się cieszy, zamiast gadać. Póki się da. Niech coś zanuci, pomamrocze. Psa pogłaszcze. A przede wszystkim niech da psu jeść, żeby nie był głodny.


Ale bierność jest także odrzuceniem aktywności na rzecz poprawy świata.


Część ludzi stawia sobie za cel poszukiwanie jakiejś sprawiedliwości, na przykład społecznej. A przecież sprawiedliwość jest z założenia absurdalna, bo rodzimy się w niesprawiedliwych warunkach. Jeden człowiek się rodzi w miejscu, w którym nie ma szans na nic, drugi rodzi się z zaburzeniami, z wadami genetycznymi, a inny zdrowy. Jeden ma trzy dni życia przed sobą i żadnego języka, ani nawet słowa się nie nauczy. Dlatego może zamiast szukać sprawiedliwości i sensu, należałoby wyjść z założenia, że świat nie ma ludzkiego sensu i nie musi go mieć. Bo sens jest związany z naszym językiem. I czasami nas tłamsi, robi z nas niebezpiecznych wyznawców. Dzięki językowi dowiadujemy się o jakichś sensach i próbujemy je znaleźć. Ale czy one w ogóle istnieją? Dlatego trudno je będzie zmaterializować i taki człowiek ciągle będzie zawiedziony. Czy starzenie się jest sprawiedliwe? W pewnym momencie palec jest słabszy, noga, oko, ręka... To nie prowadzi do rozszerzania świata, tylko świat się z wiekiem człowiekowi zawęża. Starsi ludzie zaczynają myśleć w prostszych kategoriach, kurczą się naczynia krwionośne, atakuje miażdżyca, zaczynamy zapominać różnych słów już nawet po czterdziestce. Świat coraz bardziej zaczyna być jakby za szybą. Za młodu człowiekowi się zdaje, że jest w centrum, a potem to centrum odchodzi i starszy człowiek już tylko bada, na ile ma łączność ze światem zewnętrznym, z rzeczywistością. A potem często nawet już nie ma tej świadomości. Może szczytem naszego rozumienia jest miłość do jakiegoś braku sensu.


Dlaczego tak uparcie pan wraca w swoich dramatach i prozie do postaci starców, szaleńców, ludzi okaleczonych i niedoskonałych, do dziwaków?


Bo tak naprawdę każdy człowiek jest niekompletny i na swój sposób jest kaleką. Kalekę robią z niego rodzice, dziadkowie, pradziadkowie. On będzie robił kaleki z innych ludzi, żyjąc z nimi, kochając ich. W społeczeństwie ludzie się okaleczają, w rodzinach też, nie ma innej możliwości, tak już będzie. A my wciąż uparcie dążymy do tego profesjonalizmu i jakości, które mnie, szczerze mówiąc, śmierdzą faszyzmem. Mamy żyć i wyglądać profesjonalnie, idealnie. Cały czas poszukujemy kompletności. A przecież nie jesteśmy kompletni. I dzięki Bogu, że nie jesteśmy.


Rafał Wojasiński - urodzony w 1974 r. w Lubrańcu na Kujawach. Polonista, pedagog i wykładowca. Prozaik i dramatopisarz, wielokrotnie nagradzany. W 2019 r. otrzyma! Nagrodę im. Marka Nowakowskiego za zbiór opowiadań „Olanda" (wyd. Nisza), a także Nagrodę Dramaturgiczną Gdynia za sztukę „Siostry". Na co dzień jest dyrektorem w Bielańskim Centrum Edukacji Kulturalnej w Warszawie. W listopadzie ukażą się jego dramaty [wyd. Księgarnia Akademicka], a w lutym 2021 r. - nowa powieść „Tefil".


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji