Artykuły

Mirosław Haniszewski: Zastanawiam się, czy aktorstwo to zawód, czy tylko zajęcie

- Bywają momenty zawahania, nie będę ukrywał. Dlaczego znowu ten policjant? - o realiach pracy aktora opowiada Mirosław Haniszewski*. Czy rola w "Jestem mordercą" przyniosła zapowiadany przełom w jego karierze? Rozmawia Piotr Guszkowski w Gazecie Wyborczej.


Mirosław Haniszewski gra jedną z głównych ról w serialu „Żywioły Saszy – Ogień”. Scenariusz nowej produkcji Playera powstał na podstawie książki Katarzyny Bondy o profilerce Saszy Załuskiej (Magdalena Boczarska). Bohaterka, za którą ciągną się niewyjaśnione sprawy z przeszłości, po kilku latach wraca do Polski z Londynu.


Od razu zostaje oddelegowana do Łodzi, by wesprzeć grupę badającą serię podpaleń. Nie będzie łatwo. Przełożeni i współpracownicy nie ukrywają niechęci do Saszy. Jedynie „Cuki” (w tej roli Haniszewski) przekonuje się do niej i nawiązuje z nią współpracę.


Głównym podejrzanym jest czyściciel kamienic, który woli siebie nazywać deweloperem, budujący pozycję groźbami i łapówkami. Okazuje się jednak, że za podpalenia może odpowiadać ktoś jeszcze. Równolegle do śledztwa odkrywamy tajemnice bohaterki, we wspomnieniach sprzed ośmiu lat kluczową rolę odgrywa… ogień.


Rozmowa z Mirosławem Haniszewskim


Piotr Guszkowski: Po roli w „Jestem mordercą” został pan okrzyknięty aktorskim odkryciem. Jak się pan czuł jako bohater narracji: „gdzie ten facet się do tej pory podziewał?”, powracającej w podobnych sytuacjach?


Mirosław Haniszewski: W moim przypadku nie było w tym nic przesadzonego. Zdaję sobie sprawę, że mało kto wcześniej kojarzył moje nazwisko, a może i twarz. Zainteresowanie, jakie towarzyszyło mojej osobie na festiwalu w Gdyni – poparte bardzo dobrymi recenzjami filmu – sprawiło, że po cichu zacząłem nawet oceniać swoje szanse na nagrodę.


Obszedłem się smakiem, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa. Obok nosa przeszła mi też statuetka Orła, choć doceniam już samą nominację. Zastanawiam się, czy największą nagrodą nie był zresztą telefon z gratulacjami od profesora Janusza Gajosa. Robiłem u niego dyplom w łódzkiej Filmówce. Oddał mi swoją rolę Swidrygajłowa [spektakl według „Zbrodni i kary” Fiodora Dostojewskiego], którego grał na deskach Teatru Powszechnego w Warszawie, co dla dwudziestoparolatka było sporym przeżyciem.


Z tego, co słyszałem, to sam się pan na tego Swidrygajłowa zgłosił. Podobnie było z „Jestem mordercą”. Miał pan tylko podrzucać linijki tekstu kolejnym aktorkom na castingu do roli kochanki głównego bohatera, prawda?


- W dodatku w zastępstwie kolegi, zgadza się. Poczułem jednak, że to moja historia i chcę ją opowiedzieć. Poprosiłem producentkę Renatę Czarnkowską, żebyśmy spróbowali zagrać jednego dubla na mnie. Czemu nie, skoro jestem na castingu, w dodatku znam tekst? Kiedyś wychodziłem z założenia, że w pracy należy po prostu dobrze robić swoje, a na pewno zostanie to zauważone.


Ale doświadczenie nauczyło mnie, że czasem trzeba się zdobyć na odwagę i zawalczyć, sięgnąć po swoje. Proszę nie mylić tego z arogancją. To kwestia wyczucia właściwego momentu, ale też zaufania do siebie, by pójść za wewnętrznym przekonaniem.


Spotkania z takimi postaciami jak Janusz Gajos w trakcie studiów były dla młodego aktora bardziej deprymujące czy inspirujące? A może traktował je pan jeszcze inaczej?


- Byłem otwarty, słuchałem, podpatrywałem, próbowałem różnych metod, ale z założeniem, że szukam w tym własnej ekspresji. W końcu nastawienie eksperymentatora wpływa na przebieg eksperymentu. To naukowo dowiedzione. Uważam, że dobrze jest pamiętać o własnych mistrzach, jednak ten zawód wymaga, by zabić w sobie podejście „na kolanach”, z jakim wielu z nas przychodzi na studia. W aktorstwo wpisana jest pewna bezczelność, odwaga do przekraczania schematów, więc bardziej doświadczony kolega czy koleżanka ze znanym nazwiskiem nie powinien nas deprymować na planie.


A jeśli pyta pan konkretnie o Janusza Gajosa, to ma on niezwykłą świadomość formy popartą przygotowaniem lalkarskim. W dodatku jak mało kto zna meandry tego zawodu. Dobrze wie, że nie zawsze idzie tak, jak byśmy chcieli, a jedna rola – zamiast furtką do kariery – może stać się przekleństwem, które się za aktorem ciągnie. Dlatego tym bardziej doceniam, że do mnie zadzwonił.


Co się u pana zmieniło przez cztery lata od naszej poprzedniej rozmowy na wspomnianym festiwalu w Gdyni?


- Na pewno wzrósł mi apetyt na granie. Po „Jestem mordercą” zacząłem dostawać więcej propozycji, jednak głównie małych, nazwałbym je wręcz epizodami. Raz usłyszałem nawet takie zdanie: „Muszę sprawdzić, czy pan naprawdę coś umie, czy tylko się panu udało” (śmiech).


Panu z policją to akurat po drodze: inspektor, komisarz, prokurator.


- Polska kryminałami ostatnio stoi, stąd i ról mundurowych zrobiło się więcej. A tak serio, to bywają oczywiście momenty zawahania, nie będę ukrywał. Dlaczego znowu ten policjant? Pamiętam, że taki wewnętrzny opór pojawił się, kiedy miałem robić z Juliuszem Machulskim, Maciejem Kawalskim i Filipem Syczyńskim serial „Mały Zgon”. Ale z drugiej strony co, mam się obrazić? Zakładam policyjny mundur, ale pod nim za każdym razem jest inny człowiek. Skoro nie ma dwóch identycznych płatków śniegu, to czemu inaczej miałoby być z ludźmi.


I mimo zawahania zagrał pan.


- Okazało się, że jest potencjał, żeby rozbujać łódkę, jak to się mówi. Niespełnione ambicje i miłość, stany histeryczne – z takich elementów ulepiłem tamtą postać. Zagrałem po całej klawiaturze, co lubię najbardziej.


Pana „Cuki” z serialu „Żywioły Saszy – Ogień” to z kolei pirotechnik, więc on raczej powinien być opanowany.


- I jest, co nie znaczy, że nie ma poczucia humoru. „Cuki” został przeniesiony z wojska do policyjnego zespołu prowadzącego śledztwo w sprawie tajemniczych pożarów w Łodzi. To spec od materiałów wybuchowych. Parę lat temu zagrałem w „Misji Afganistan” dowódcę saperów. Spędziłem trochę czasu z zawodowymi żołnierzami na poligonie w Żaganiu i na strzelnicy. Poznałem procedury, specyficzny język tych ludzi, ich wewnętrzny kod. Lubię podpatrywać zawodowców, wykorzystuję potem te doświadczenia, budując postać. Jak widać, potrafią się przydać niejeden raz w tym zawodzie.


Mówię zawód, ale zastanawiałem się nad tym ostatnio, czy aktorstwo to jest właśnie zawód, czy tylko zajęcie – może pan mi pomoże rozstrzygnąć? Ktoś mądry powiedział, że aktorem się bywa. Miałem to szczęście praktykować właściwie od samego początku. Już na drugim czy trzecim roku studiów grałem w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Jednym z profesorów był ówczesny dyrektor Waldemar Zawodziński, który angażował kilkoro z nas do spektakli.


W naturalny sposób przełożyło się to na etat, później przeniosłem się do Wrocławia, do Teatru Polskiego. Szlifowałem warsztat na scenie. Ale co aktor ma począć w czasach pandemii? Mechanik może w pojedynkę dłubać w samochodzie. Aktorowi potrzeba widza, jest uzależniony od odbiorcy i kontaktu z nim. Lustro w łazience nie wystarczy. Nawet jak gram intymną, dwójkową scenę w filmie, to i tak pierwszym odbiorcą są ludzie przy monitorach i za kamerą, pierwsza informacja zwrotna pochodzi od reżysera.


Chce mi pan w ten zawoalowany sposób powiedzieć, że u pana krucho z pracą?


- Nie, zupełnie nie. Za mną akurat intensywny czas. Skończyłem zdjęcia do „Lidera”, filmowej tragifarsy o zjawisku coachingu. Rodzeństwo Katia i Igor Priwieziencew rozwijają w tym filmie swój pomysł z krótkiego metrażu. Punktem wyjścia jest socjopsychologiczny eksperyment – akcja rozgrywa się w trakcie kursu dla facetów pragnących odbudować pewność siebie i równowagę w związku, w którym na co dzień wydają się godzić na zbyt wiele.


Zobaczymy jedno z tych spotkań czy będzie ich więcej?


- Jedno. Kluczowa była odpowiednia intensywność, stąd ograniczenie czasu i przestrzeni. Inspirowaliśmy się luźno postacią Tony’ego Robbinsa, jego sposobem prowadzenia wystąpień. Takich postaci w świecie coachingu jest więcej. Funkcjonują na granicy szamaństwa i aktorstwa, wykraczają poza strefę komfortu uczestników.


Poznałem te metody. Wcielam się w tytułowego prowadzącego, który ewidentnie nie lubi kobiet. Po ostatniej fali protestów film niespodziewanie zrymował się nam z polską rzeczywistością 2020 roku. To opowieść o kryzysie męskości, ale też szerzej, o fanatyzmie. Bo jak ktoś się zapędzi w idee, które wydają mu się jedynie słuszne, zaczyna się coraz bardziej odklejać od rzeczywistości.


A co robi aktor, podróżujący przecież z postaciami przez bardzo różne światy, żeby się nie odkleić?


- Każdy ma inny sposób na wychodzenie z roli. Po „Jestem mordercą” żartowałem, że moim rytuałem jest kąpiel w wannie z kilogramem soli. Od czasu tamtego filmu zacząłem stosować pewną metodę: wykreślam z głowy sceny, które zagrałem, żeby później o nich nie myśleć. Marlon Brando mawiał, że moment, kiedy na planie pada hasło „akcja”, wcale nie znaczy, że musisz grać. To czas dla aktora. Mądrzy reżyserzy to rozumieją. Niekiedy w przerwie między ujęciami potrzebuję ciszy i skupienia, ale bywają też sceny, że wolę się rozluźnić rozmową, żeby potem gwałtownie przeskoczyć do filmowej rzeczywistości.


Wyobrażam sobie, że aktorstwo może być postrzegane jako rodzaj kontrolowanej schizofrenii. Nie zdarzyło mi się jednak wejść w postać na tak głębokim poziomie, żeby się w niej zatracić. Bliżej mi do praktycznego podejścia Davida Mameta: mam konkretne zadanie do wykonania tu i teraz, w tej scenografii, z tymi partnerami. Kiedy po pracy przekraczam próg domu, w naturalny sposób wchodzę w inne role – męża i ojca. Tyle że nikogo już wtedy nie gram.


***


"Żywioły Saszy - Ogień"


serial kryminalny, Polska 2020, reż. Kristoffer Rus,


wyk. Magdalena Boczarska, Mirosław Haniszewski, Marcin Czarnik, Piotr Cyrwus, Arkadiusz Jakubik


dostępny w Player.pl


*Mirosław Haniszewski (ur. 1978). Jeszcze jako student PWSFTviT w Łodzi rozpoczął współpracę z tamtejszym Teatrem im. Jaracza, którą kontynuował przez rok po dyplomie. Na kolejne sezony (lata 2006-14) związał się z wrocławskim Teatrem Polskim. Występował u Jana Klaty, Krystiana Lupy czy Przemysława Wojcieszka.


W tym samym czasie z powodzeniem tworzył filmowe kreacje na drugim i dalszym planie. Głównej roli doczekał się w 2016 r. w „Jestem mordercą” Macieja Pieprzycy, filmie inspirowanym sprawą „wampira z Zagłębia”. Zdobył nagrodę na festiwalu Cottbus i nominację do Orła. Wyróżnienia przyniosła mu też rola coacha-szowinisty z krótkometrażowego „Lidera”. Grał też w serialach m.in. „Misja Afganistan”, „Mały zgon”, „Chyłka. Zaginięcie”.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji