Artykuły

Olga Lipińska: Praca nigdy mnie nie męczyła

Jedyna w swoim rodzaju. Pracowita, zaangażowana, profesjonalna, wielokrotnie nagradzana. Wybitna, choć dla niektórych kontrowersyjna. W telewizji spędziła pół wieku. TVP była jej domem. Reżyserka, scenarzystka, wychowanka STS-u, wieloletnia dyrektorka stołecznego Teatru Komedia. Felietonistka i satyryczka. Autorka wielu znakomitych spektakli teatralnych i programów rozrywkowych. Twórczyni legendarnych kabaretów telewizyjnych. Na emeryturze, ale ciągle aktywna, pełna pomysłów i chęci do pracy.


Ostatni rok nie był dla niej łaskawy. Bo i pandemia przeszkodziła w pracy, by nie rzec, że zniweczyła pewne plany. Miała też poważny wypadek samochodowy i właściwie to cud, że żyje. Mieszka w stołecznym Wilanowie. Nie ma jednak luksusowego domu, wielopoziomowego apartamentu, lecz kilkupokojowe mieszkanie na trzecim piętrze w bloku, jakich wiele. Nieduży, owalny hall, klasycznie urządzona kuchnia, zegar z kukułką. W salonie stylowe meble. Na ścianach obrazy i zdjęcia. Ciepło i przytulnie.


Mówi, że cały czas nad czymś pracuje. - Gołda Tencer, dyrektorka Teatru Żydowskiego, zaproponowała mi na początku 2020 roku, abym zrealizowała w jej teatrze muzyczne przedstawienie z piosenkami Jerzego Jurandota. Nie udało się nawet doprowadzić do prób muzycznych, ponieważ miałam wypadek samochodowy. Zderzyła się z potężnym TIR-em. - To wielkie szczęście, że żyję. Mój samochód został zgnieciony jak puszka po piwie, a ja porządnie potłuczona.


O czym będzie spektakl w Teatrze Żydowskim? - Rzecz dzieje się w... teatrze, między aktorami. Taki fabularny pretekst. I piękne piosenki Jurandota, dobrze znane szlagiery, w tym jeden z ważniejszych jego utworów - „Walczyk Warszawy". Myślę, że uda się to zrobić wkrótce. Mam nadzieję, że w połowie stycznia zaczną się próby. Zawsze staram się, aby w każdym moim przedsięwzięciu artystycznym było trochę uśmiechu. Ale ostatnio nie mogę go jakoś z siebie wykrzesać. Trudno o ten uśmiech, bo jeszcze nie doszłam do siebie po wypadku.


Z Telewizją Polską pożegnała się w 2005 roku jako etatowy pracownik. - Skończyłam moją wieloletnią działalność programową. Przez kilka lat w programie „Olga Lipińska zaprasza" w TVP Rozrywka wspominała swoje kabarety w towarzystwie Tomasza Raczka.


Żałuje odejścia z telewizji. Jak mówi, to był jej drugi dom. - Bardzo mi tego domu brakuje.


Od dziecka lubiła teatr. Oglądała dziecięce spektakle. Już jako dziewczynka tworzyła własne przedstawienia. - Grałam tam sierotki albo królewny. Dużo też czytałam. To dzięki mamie, którą zapamiętałam wiecznie z książką. Nigdy się nie nudzę, bo zawsze czeka na mnie jakaś lektura. Ukończyła Liceum im. Marii Curie-Skłodowskiej na Saskiej Kępie w Warszawie. Tam zaprzyjaźniła się z Agnieszkę Osiecką. - Miałyśmy świetną polonistkę i miłośniczkę teatru Stefanię Różańską. Dzięki niej znałam wszystkie sztuki, które wówczas szły na warszawskich scenach. Zaszczepiła we mnie sympatię do teatru. Olgę interesował teatr, sztuka, rzeczy, które są poza życiem codziennym. W telewizji znalazła się zaraz po maturze. - Moja pierwsza praca. Redakcja filmowa. Pracowałam przy realizacji programów. Byłam taką dziewczyną do wszystkiego. Jak to się stało, że trafiła do telewizji? - Mama miała znajomych dziennikarzy, którzy mnie zaprotegowali.


Przez dwa lata studiowała historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim. Przerwała je jednak, bo nie mogła ich pogodzić z pracą w TVP. Zdecydowała, że pójdzie do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej na Wydział Reżyserii. I ten wydział skończyła. - Już wtedy robiłam w telewizji pierwsze programy Małe formy, takie jak wieczory piosenek. Pracowałam w sympatycznej redakcji, którą kierowała Stefania Grodzieńska, a kolegami w pracy byli młodziutki Wojtek Młynarski, Jeremi Przybora i inni wielcy twórcy. Wspomina swój pierwszy program. - Występowali w nim koledzy z STS-u i ze szkoły teatralnej: Wojciech Pokora, Jan Kobuszewski i Basia Wrzesińska. To był mój pierwszy autorski program. Dość zwariowany i trochę niezborny. Wszystko szło wtedy na żywo. Przez to, niechcący, pokazywało się całe studio i cały w nim bałagan. Wszystko to pokazałam, co w efekcie okazało się bardzo śmieszne. W późniejszych programach często wykorzystywałam to, co działo się za kulisami.


Do Studenckiego Teatru Satyryków trafiła jeszcze w czasie, kiedy studiowała historię sztuki i zaczynała pracę w telewizji. - Do TVP przyszła delegacja z STS-u. Był w niej mój przyszły mąż Andrzej Wiktor Piotrowski i jego przyjaciel Andrzej Drawicz. Zależało im na promocji ich studenckiego teatru, by zaprezentować swój dorobek. Obaj chłopcy bardzo mi się spodobali. Rozumni, sympatyczni. I tak mój późniejszy mąż Andrzej Wiktor wciągnął mnie do tego teatru.


Nie była tam, jak mówi, ważną osobą. - Ważni byli ci, którzy pisali. Zaczynałam od przerywania biletów z Agnieszką Osiecką. Stałyśmy w drzwiach i wpuszczałyśmy publiczność na salę. Byłyśmy bileterkami. Po jakimś czasie Agnieszka zaczęła pisać, ja reżyserować. Pracowałam z Jurkiem Markuszewskim, głównym reżyserem jako asystentka. Byłam jego pomagierem, czego nie żałuję. Dowiedziałam się, jak to jest mieć wpływ na przedstawienie, od reżysera przecież zależy jak będzie ono wyglądało. To przyjemny i ważny dla mnie artystycznie okres. Tworzyliśmy coś razem.


Kiedy znalazła się w STS-ie, była jedną z najmłodszych. - To byli inteligentni, świetni ludzie. Jerzy Markuszewski, Andrzej Jarecki, Andrzej Drawicz, Witold Dąbrowski, Janusz Głowacki i oczywiście, Andrzej Wiktor Piotrowski, mój wspaniały mąż.


W STS-ie spędziła prawie 10 lat. Odeszła, kiedy teatr się rozpadł. - Bardzo się tam intelektualnie rozwinęłam. Odpowiadał mi styl, światopogląd, ideowość tych młodzi ludzi. I oczywiście sami ludzie. Wiele wyniosłam dla siebie. STS był chyba ważniejszy niż studia.


W telewizji nauczyła się pracy z kamerą. - I do dzisiejszego dnia, jeśli mam do wyboru realizację spektaklu w teatrze żywego planu i przedstawienie w telewizyjnym studiu, zawsze wybiorę telewizję.


Jako studentka reżyserii w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej miała obowiązek praktyki, czyli asystentury w warszawskich teatrach. - Moją praktykę odbywałam w Teatrze Współczesnym u Erwina Axera. Byłam jego asystentką. Spektakl dyplomowy zrealizowałam w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie, którym kierował Józef Szajna. Była to „Antygona" Sofoklesa. Podkreśla, że bardzo interesował ją teatr antyczny. I dlatego wybrała „Antygonę". Później reżyserowała w wielu teatrach - w warszawskim Teatrze Rozmaitości, w Operze Bytomskiej, w Operze w Poznaniu. W TVP od początku pracowała na pełny etat.


Opowiada, że kiedy w 1977 roku dostała propozycję dyrektorowania w stołecznym Teatrze Komedia, ówczesny prezes Radiokomitetu Maciej Szczepański powiedział, że nie puści jej z telewizji. - W końcu zostałam w TVP na pół etatu, i na cały przez okres dyrektorowania w Komedii. Pracowała w tym teatrze 13 lat. Wyreżyserowała wiele spektakli. - Wiedziałam co chcę pokazać ludziom i to realizowałam. Starałam się, aby w repertuarze były przedstawienia ważne, coś dla Polaków znaczące. Pierwsza wystawiłam w Komedii sztukę „Siódme - mniej kradnij", którą napisał późniejszy laureat Nagrody Nobla Dario Fo. Miałam z tym spektaklem wielkie kłopoty z cenzurą. Właściwie cenzorzy mnie nie opuszczali - ani w teatrze, ani w telewizji. Łączyłam zajęcia w obu tych miejscach. Praca nigdy mnie nie męczyła. Męczyła mnie tylko cenzura. Dlaczego odeszła z Teatru Komedia? - Bo nie do wytrzymania była współpraca z zakładową „Solidarnością". Teatr to nie jest dobre miejsce na demokrację. Tam powinno robić się sztukę, a nie politykę.


W kabaretach, które przedstawiała wówczas w telewizji, zarzucano jej parodię propagandy sukcesu w PRL-u. W 1978 roku jej kabaret zniknął z anteny na kilka miesięcy. Zdjęto go po interwencji ambasady radzieckiej, w efekcie opowiedzianego przez Jana Kobuszewskiego dowcipu o pierogach: „Kto zamawiał ruskie? Nikt, sami przyszli". Telewidzowie kochali jej programy, władza - nie zawsze.


W TVP wyreżyserowała też wiele znakomitych spektakli Teatru Telewizji, m.in. „Antygonę", „Balladynę", „Żabusię", „Zemstę", „Diabelskie nasienie". - To bardzo twórczy okres. Robiłam to z przyjemnością. W „Złotej 100" TVP znalazły się jej trzy spektakle: „Damy i huzary" Fredry, „Przedstawienie «Hamleta» we wsi Głucha Dolna" Breśana i „Skiz" Zapolskiej. W telewizji pracowała 50 lat. Odeszła, gdyż, jak mówi, nie mogła dogadać się z kierownictwem. - Nie chciałam odchodzić, choć formalnie byłam już na emeryturze. Czułam jednak, że prezes Jan Dworak mnie nie akceptuje. A korzystając z tego, że może mnie usunąć, zrobi to z satysfakcją. Ta sytuacja mi nie odpowiadała i sama odeszłam bez walki. Na początku, jak wspomina, cieszyła się, że może odetchnąć, odpocząć, wyspać się, że nie ma obowiązków. - Ale potem zaczęło mi brakować tej pracy. I tak jest do dzisiaj. Ja tam przecież artystycznie się wychowałam.


Przez 22 lata pisała felietony na łamach „Twojego Stylu". Popełniła też kilka książek. Teraz pisze kolejną. O początkach telewizji. Potwierdza, że dostawała różne propozycje, ale z nich nie korzystała. - Trudno mi było realizować spektakle w innych miastach. Tylko raz się na to zdecydowałam. W 2007 roku wyreżyserowałam spektakl w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. „Pułapka na myszy" Agaty Christie cieszyła się wielkim powodzeniem przez dziewięć lat. To była bardzo satysfakcjonująca praca ze świetnymi krakowskimi aktorami.


Teraz pracuje i pisze w domu. Przyznaje jednak, że cieszy się, iż ma więcej wolnego czasu. - Obecnie już częściej mogę bywać w moim domu na Mazurach. Ale moim prawdziwym domem była telewizja.


Mówi, że zawsze pracowała sama. - Jedynie na początku w telewizji było inaczej. Pracowałam wtedy z Jurkiem Gruzą, który przeszedł do TVP tego samego dnia co ja.


Gdyby dziś otrzymała ofertę realizacji spektaklu lub programu z telewizji, to przyjęłaby ją? - Zastanowiłabym się. Mogę pracować tylko w przyjaznych warunkach. A nikogo z moich przyjaciół już tam nie ma. Nie widzi też siebie w realizacji różnych przedsięwzięć w internecie. Mimo że dziś jego siła jest znacznie większa niż telewizji. - Nie uważam go za instrument, który działa w sztuce. A ten instrument mnie nie bawi. Jej niechęć do sieci wynika również z tego, że - jak to określa - internet ją okrada. - Wszystkie moje kabarety pokazywane są na YouTubie i nie płacą mi z tego tytułu ani grosza. Każdy może je oglądać po kilkanaście razy. I nie chodzi już nawet o pieniądze, ale o zwykłą przyzwoitość. Czuję się okradziona i oszukana.


Dodaje, że w Polsce myśl, wiedza, talent, umiejętności stały się własnością wszystkich. - Każdy może z tego korzystać, Jak ktoś coś wymyśli, to wszyscy mogą to brać. Kiedy kupujemy auto, a nawet hulajnogę, to jest to rzecz warta wydania pieniędzy. A ja przecież poświęcam czas, to moja praca, za którą ktoś bierze pieniądze. I nawet nie pyta mnie o zgodę na upowszechnienie. Zresztą to nie tylko moja sprawa, ale wszystkich twórców.


Jej zdaniem to skandal i wielka niesprawiedliwość. - Myślałam nawet, aby zrobić coś w internecie, może jakiś kabaret, ale nie jestem do tego przekonana. Internet jest mi obcy i jak dotąd dobrze sobie bez niego radzę.


---


Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowania „Ciągu dalszego". Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczących tego, o czym chcielibyście przeczytać.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji