Artykuły

Jak zostać Skłodowską. Rozmowa z Arturem Pałygą

- A zaczęła też pod prąd. Już jako guwernantka zakochała się w niewłaściwej osobie, nie umiała się przystosować do ziemiańskich zasad i miała z tego powodu nieprzyjemności. Potem przeżyła ogromną miłość do Piotra Curie, i znowu nie mieściło się to w ówczesnych normach obyczajowych, chociaż się w końcu pobrali. Po jego śmierci związała się z Langevinem, może dlatego, że widziała w nim odbicie Piotra. Ciekawy jest ten kontrast pomiędzy Skłodowską, jaką znamy z peerelowskich banknotów, a Skłodowską zakochującą się do szaleństwa najpierw w Piotrze, potem w jego uczniu - Justynie Jaworskiej opowiada Artur Pałyga.

Justyna Jaworska: Skłodowska to chyba mało seksowna bohaterka? Zamykam oczy i widzę jej portret z korytarza w podstawówce.

Artur Pałyga: Moje pierwsze skojarzenie też takie było. Jak wiele tematów i ten był zamówieniem. Zamawiała Aneta Groszyńska, która z kolei dostała zamówienie od pewnego inwestora, tak go nazwijmy, fanatycznego wielbiciela Skłodowskiej i pomysłodawcy sztuki. Początkowo zareagowałem niechętnie, z poczuciem, że to okropnie szkolne zadanie, ale kiedy wpadłem na listy Marii do córek, zacząłem się wkręcać. Zresztą od początku chodziło o to, by przywrócić tej kobiecie kobiecość, ciało, energię, namacalność. Maria Skłodowska-Curie potrafiła być niezłą suką. Nie powiedziałabyś tego o niej, prawda?

Raczej nie. Na tym portrecie widzę ją w ciemnej sukni po szyję.

A była namiętna. Kiedy już jako wdowa zakochała się w żonatym Paulu Langevinie, uczniu swojego męża, pisała do niego, że jego żonie oczy by wydarła, bo nie mogła znieść myśli, że chodzą ze sobą do łóżka. Romans wyciągnięto jej zresztą w prasie francuskiej, kiedy dostała drugiego Nobla.

Całe szczęście, że mimo skandalu pojechała do Sztokholmu i odebrała, co trzeba.

Tak, nikt dotąd nie dostał Nobla dwa razy, nie mówiąc już o tym, że była pierwszą nagrodzoną kobietą i pierwszą polską laureatką. Polską, bo dla niej było jednak ważne, że jest Polką. We Francji brała udział w polonijnych imprezach, choć ojciec ją przestrzegał, że może jej to zaszkodzić - ale ona lubiła działać na przekór. Całe życie miała w sobie bardzo dużo buntu. Córki kształciła w domu, w jednym z listów napisała nawet, że szkoła jest największą zbrodnią i że lepiej dzieci potopić, niż je wysyłać do szkoły.

I to zdanie powinno zawisnąć w szkolnych gablotkach obok jej portretu!

Prawda? A zaczęła też pod prąd. Już jako guwernantka zakochała się w niewłaściwej osobie, nie umiała się przystosować do ziemiańskich zasad i miała z tego powodu nieprzyjemności. Potem przeżyła ogromną miłość do Piotra Curie, i znowu nie mieściło się to w ówczesnych normach obyczajowych, chociaż się w końcu pobrali. Po jego śmierci związała się z Langevinem, może dlatego, że widziała w nim odbicie Piotra. Ciekawy jest ten kontrast pomiędzy Skłodowską, jaką znamy z peerelowskich banknotów, a Skłodowską zakochującą się do szaleństwa najpierw w Piotrze, potem w jego uczniu.

Ale to jest w ogóle trend biograficzny: odkryliśmy cielesność Konopnickiej, zaraz przyjdzie pora na Orzeszkową...

Tak. Przy czym jednak Skłodowska to Skłodowska! Kiedy czytałem jej pełną godności i gniewu odpowiedź Akademii Noblowskiej, rozpłakałem się, naprawdę łzy mi leciały. Odpowiedziała prosto, klarownie, z dumą. Strasznie mnie wzruszają takie rzeczy.

Ja się popłakałam nad twoją sztuką, przy fragmencie o tym, że badaczka nie spała ileś nocy z rzędu.

Nie spała, bo pracowała non stop, co jako sposób na życie było mało efektowne. Co nas właściwie popycha do dokonywania odkryć, pragnienie przygody? Gdyby Skłodowskiej chodziło o przygodę, nie mieszałaby w kotle przez cztery lata, monotonnie, dzień w dzień, bez zespołu badawczego, bez pewności, czy coś z tego będzie. To był raczej jej upór, systematyczność, taka uporczywość nawet. No i bezinteresowność, bo nie miała z tego pieniędzy. Zastanawiałem się, czy taką postawę w ogóle można jeszcze gdzieś znaleźć: oboje z mężem nie chcieli opatentować odkrycia radu, bo wyszli z założenia, że pracują dla dobra ludzkości!

Trzeba to przypomnieć dzisiejszym naukowcom, żyjącym od grantu do grantu.

Dzisiaj to kompletnie niezrozumiałe. A potem musiała dawać wykłady, czego nie lubiła, by zarobić w Ameryce na gram radu dla swojego instytutu! Z tym radem to też ciekawa sprawa. Skłodowska pracowała bez rękawiczek i jak na dawkę, którą przyjęła, żyła długo i w dobrym zdrowiu. Ale na jej listy licznik Geigera do dziś reaguje wychyleniem wskazówki. W tamtym czasie Amerykanie robili radową pastę do zębów, a pewien producent radu urządził pokaz z tancerkami wysmarowanymi promieniotwórczą maścią... Wierzono, że to cudowny lek na raka, stąd sukces Skłodowskiej w Stanach, gdzie traktowano ją niczym uzdrowicielkę. Tymczasem dla niej użyteczność jej odkryć wcale nie była najważniejsza. Uważała, że nauka nie ma być użyteczna, a przynajmniej nie musi. Jest poznawaniem i rozpoznawaniem. To wystarczy. Nigdy nie byłem dobry z chemii, ale kiedy Aneta Groszyńska zabrała mnie do Muzeum Skłodowskiej-Curie, czytałem te nazwy pierwiastków, te wzory na radioaktywność i pomyślałem, że to jest poezja Skłodowskiej-Curie! Ona sama lubiła wiersze, rozczytywała się w Asnyku. I napisała, że gdyby nie nauka, zostałaby poetką.

Asnyk, kolejny patron gablotek... Jeszcze w moim pokoleniu męczono go na szkolnych akademiach, a tu jakoś porusza.

Bo też Skłodowska czytała go żarliwie. Siedziała jako guwernantka na wsi polskiej, w jakimś zapadłym szlacheckim dworku, gdzie ogólnie pogardzano nauką. Nie pozwalano jej studiować jako kobiecie. Wydawało jej się, że tak już będzie zawsze. I czytała tego Asnyka, który jej świecił jak latarnia w ciemną noc. I dźwięczał w żyłach jak muzyka The Doors nastolatce z domu z zasadami.

Jak to było przepuścić Skłodowską przez siebie, wcielić się w nią?

Kiedy piszę, próbuję się stać postaciami, które piszę, na ile to jest możliwe. Wszystkimi po kolei. Nawet epizodycznymi. Nie potrafię pisać inaczej. I nocami, od północy do czwartej, piątej rano, albo czasem w dzień od dwunastej do siedemnastej, stawałem się Marią. Ale też nie chciałem, żeby z tego niechcący wyszła sztuka o mnie, tylko żeby to był rzetelny monodram biograficzny. Wpadłem na pomysł jej niewysłanych listów do samej siebie, ale to jeszcze nie była ta iskra. Wreszcie siadłem i zacząłem zapalać zapałki, i trzymać je aż do poparzenia palców. I pomyślałem, że ona też tak robiła. I że ten sam ból palców czujemy. I że jest. Przyszło. Sama Skłodowska pewnie by mnie wyśmiała. Wprawdzie łaziła trochę na seanse spirytystyczne razem z Piotrem, ale szybko doszła do wniosku, że to nieporozumienie. Ja też bym nie przesadzał - jej duch mnie nie nawiedził (to już prędzej pisząc o Morrisonie, prosiłem go "Mów do mnie!"), po prostu starałem się wykonać ćwiczenie i wyobrazić sobie, co bym czuł i myślał jako młoda Marysia czy stara schorowana Maria. W ramach ćwiczeń mało też spałem.

(śmiech)

To pogadajmy o innych jeszcze ćwiczeniach, czyli o warsztatach pisania, które prowadzisz od lat. W tegorocznej finałowej piątce Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej były dwie twoje wychowanki!

To prawda, choć Iwona Korszańska chodziła też na zajęcia do Mateusza Pakuły a Sandrę Szwarc prowadził Kuba Roszkowski. Mam dużo warsztatów i myślę, że nadciąga fala piszących kobiet - w niektórych grupach są wyłącznie studentki i jest w nich moc. Nie wiem, może przyjdzie czas, kiedy faceci w ogóle nie będą obecni w dramatopisarstwie. A może po prostu są znacznie mniej zainteresowani warsztatami u Pałygi. Lubię robić te warsztaty. Dużo z nich biorę. Zawsze gadamy o tym, czego kolejni nowi nie lubią w teatrze, a co lubią, co jest dla nich ważne, a co stało się nieważne. Najfajniejsze są studentki zbuntowane, w typie młodej Marysi Skłodowskiej, które wykonują zadania jakoś zupełnie inaczej.

Jakie zadania?

Wymyślam różne prace domowe, ale staram się nie podsuwać gotowych recept, nie formatować im głów, jak to robi Royal Court. A takie gotowe recepty chociażby na konstrukcję sztuki są bardzo kuszące, bo szybko przynoszą efekt: refen, zwrotka, refren, zwrotka, na koniec przywalić, na początku też przyładować. Działa niezawodnie. Miałem to szczęście, że na stażu w Royal Court trafiłem do grupy, która się przeciwko takiemu formatowaniu zbuntowała. Druga zasada, której pilnuję, to przestrzegać, by nikt nie pisał jak Pałyga.

Tylko co to właściwie znaczy? Piszesz bardzo różnie.

Jak się zdarza, że ktoś wyraźnie naśladuje na przykład "W środku słońca..." to mówię, że nie o to mi chodzi na warsztatach.

Ba, najłatwiej rozstrzelić czcionkę... Więc o co na nich chodzi?

Warsztaty służą różnym rzeczom, niekoniecznie temu, żeby co sezon pojawiało się pięćdziesięciu nowych autorów, choć może nie byłoby to złe. Ale to jest zawsze ciekawy, praktyczny problem: jak coś pokazać, coś uruchomić, coś w studentach odpalić, pokazać przejścia, ale jednocześnie nie ciągnąć innych po swoich śladach. Jak znosić granice i zachować granice. Rozhuśtać pewne rzeczy i zatrzymać się w porę.

Trzeba być kimś między terapeutą a księdzem z oazy. No, guru trzeba być...

Nie ukrywam, że kiedyś mnie to bardzo kręciło, sama myśl, że tak można z ludźmi. Teraz mniej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji