Artykuły

Nie nazwałabym tego rewolucją seksualną. Rozmowa z Magdą Mosiewicz

- Zepsucie to nie jest słowo z mojego języka. Ale trudno było nie zauważyć, że w Łodzi ludzie w spożywczym prosili, żeby im kupić cukier, a w Warszawie moja znajoma kupowała sobie porsche i atmosfera była taka, że zaraz wszyscy będziemy sobie te porszaki kupować, trzeba tylko się sprężyć - Justynie Jaworskiej opowiada Magdalena Mosiewicz.

Justyna Jaworska: Co teraz kręcisz?

Magdalena Mosiewicz: Kręcę dokument o warszawskiej architekturze i montuję dokument o Strzępce i Demirskim. Ale nie jestem jeszcze na takim etapie, żeby coś o tym powiedzieć.

Przejdźmy więc do "Dreamlandu". Napisałaś dramat, ale nie jesteś dramatopisarką?

Napisałam go piętnaście lat temu, prosto po szkole filmowej, gdzie siłą rzeczy pisałam scenariusze. Dramat to w sumie podobna forma. Chciałam zobaczyć, czy umiem pisać nierealistycznie, łatwiej to było zrobić, myśląc o teatrze. W filmie ciągnęło mnie do dokumentu. Nawet kiedy w ramach obowiązkowej w szkole adaptacji literackiej zrobiłam film ma podstawie wiersza - bo chciałam się trochę oderwać od ziemi - też wyszedł mi realistycznie. Może po prostu dlatego, że to był wiersz Franka O'Hary... Pisałam reportaże, fotografie też robiłam tylko reportażowe. Wcześniej, na studiach filozoficznych, najbardziej zajmowała mnie filozofia społeczna. Zawsze obie nogi na ziemi. Postanowiłam więc zadać sobie ćwiczenie wyobraźni i wymyślić zupełnie nierealną historię. To był prywatny eksperyment. Odłożyłam tekst na półkę i zajęłam się czymś innym. Teraz, kiedy to czytam, rozpoznaję widziane sytuacje, podsłuchane frazy. Zabawna jest ta próba odejścia od realizmu w wykonaniu dokumentalisty. Pracowałam wtedy jako asystentka przy dokumencie o pracoholizmie, filmowaliśmy autentyczne job interviews i imprezy integracyjne w parku linowym, gdzie pracownicy ochoczo biegali po drabinkach, ćwicząc drużynowe manewry. Właściwie trudno, żeby to się gdzieś nie odcisnęło, ta machina robiła wrażenie.

W twoim tekście rzeczywiście można wyczuć potransformacyjny zapał: wszyscy aż rwą się do roboty!

No tak, to jest dzisiaj absolutnie retro. (śmiech) Rozpoznaję też ślady szoku po przyjeździe do Warszawy, po latach w Łodzi, a przedtem w Krakowie.

Przyjechałaś do Babilonu, siedliska zepsucia?

Zepsucie to nie jest słowo z mojego języka. Ale trudno było nie zauważyć, że w Łodzi ludzie w spożywczym prosili, żeby im kupić cukier, a w Warszawie moja znajoma kupowała sobie porsche i atmosfera była taka, że zaraz wszyscy będziemy sobie te porszaki kupować, trzeba tylko się sprężyć.

Lata dziewięćdziesiąte to też szok obyczajowy: sama pamiętam budy sex shopów, ulotki za wycieraczkami. Teraz biznes erotyczny jest mniej widzialny w mieście, bo wchłonął go internet, ale wtedy królował na ulicach.

Może to internet, a może jest więcej innej pracy. I może mocniejsza złotówka. Pochodzę z Sopotu, gdzie w pewnym momencie cały Bliski Wschód przyjeżdżał na białe dziewczyny. Wydaje mi się, że byliśmy Tajlandią Europy. W Krakowie piętro pode mną była agencja (a piętro nade mną mieszkała Anna Dymna). Sama ciągle słyszałam jednoznaczne propozycje, padały sumy, które w przeliczeniu na złotówki robiły wrażenie. Ale to nie był impuls do napisania tej sztuki. Nie wiem, czy jest sens rozmawiać o tym, jak było, choć rzeczywiście więcej mam do powiedzenia o epoce niż o tekście.

Pytam, bo pomysł miałaś przewrotny. Proponujesz rewolucję seksualną trochę z ducha Herberta Marcusego czy raczej Wilhelma ­Reicha: zorganizowane spełnienie, które przyniesie liberalizację władzy i uzdrowi struktury państwowe!

Tak to rozumiesz? (śmiech) Niestety nie potrafię zrekonstruować, co było inspiracją. Ale raczej nie kontrkultura lat sześćdziesiątych, nie wydaje mi się. Nie jestem już w stanie tłumaczyć tej sztuki jak autorka. Jako czytelniczka jak najbardziej utożsamiam się z postulatami liberalizacji, legalizacji i całym programem Fundacji Dreamland.

Erotyczna dywersja, rozmiękczanie struktur...?

Popkultura cały czas prowadzi erotyczną dywersję i pewnie skuteczniej emancypuje niż poważni aktywiści. Ale Fundacja Dreamland, jak się temu przyjrzeć, to nie jest projekt rozmiękczania konserwatyzmu, tylko budowy socjaldemokracji. Chyba nieprzypadkowo pierwsze zadanie K to powstrzymanie grupowych zwolnień. I cała strategia przeprowadzenia lewicowego zwrotu za pomocą armii idealnych kochanków jest raczej wyrazem rozpaczy i bezsilności. Nie nazwałabym tego rewolucją seksualną. Jeżeli erotyczny entourage to przysłania, to znaczy, że trzeba coś dopisać.

Co w takim razie chciałaś pokazać?

Nie miałam żadnej tezy. Chciałam napisać fikcję z innego kosmosu, o agencji towarzyskiej z misją. Ciągnęłam nitki z tego kłębka i wyciągnęła się historia o osuwaniu się w koleiny. Właściwie nie ja powinnam mówić o czym. O kastach lepszych i gorszych? Z całym sztafażem korpoświata, który wszyscy wtedy opisywali, a teraz chyba przestali. A on przecież nie zniknął, tylko mocniej się osadził. Kiedyś wyraźnie było widać, że odstaje, odbierałam korporacje jako bardzo teatralne. Wszyscy tam przyjmowali importowaną formułę zachowania, przy rozmowach o pracę obie strony mówiły językiem z amerykańskich podręczników i obie zdawały sobie sprawę, że grają. W mojej sztuce pojawia się wątek studentek psychologii pracujących w sekstelefonie. Chyba dlatego, że byłam w firmie headhunterskiej, gdzie zatrudniano studentki psychologii - ich zadaniem było zdobycie bezpośredniego numeru telefonu do jakiegoś ważnego dyrektora, którego jedna firma chciała wyhaczyć drugiej firmie. Dzwoniły do sekretariatów i podawały się a to za kochanki, a to za kogoś z rodziny, a to za lekarki i opowiadały piętrowe historie, bardzo wiarygodnie. Szukając lokalizacji do filmu o pracoholizmie, odkryłam, że istnieją biura wynajmowane na godziny: można tam było udawać, że ma się firmę, rozkładać segregatory i papeterię, a potem zwijać teatrzyk. Albo tylko kupić sobie fikcyjny, prestiżowy adres w centrum Warszawy, z którego korespondencja szła następnie gdzieś do Wołomina. Byłam też na polu golfowym, na którym prawie nikt nie umiał grać w golfa, ale można było nawiązać kontakty. Masa inscenizacji! Ale pierwsze wrażenia z  Warszawy to były też demonstracje, jakieś utopie, których w Łodzi na pewno wtedy nie było, i tak to się w tym tekście wymieszało.

A więc "Dreamland" jest jednak sztuką bardzo realistyczną!

No, może rzeczywiście, kiedy dziś go czytam, to przypominam sobie nawet konkretne osoby, które posłużyły za pierwowzory. Przez przypadek dowiedziałam się, jak wygląda dzisiaj prototyp głównego bohatera K, i niestety wygląda tak samo.

Cynik?

Człowiek, który sobie nie pozwala na to, by cokolwiek wymykało mu się spod kontroli. Jest brutalnym szefem, pracownicy oskarżyli go o mobbing. Widać, że coś się zmienia, on sam tych piętnaście lat temu nikogo by nie oskarżył i z nikim by się nie zjednoczył. To było poza horyzontem wyobraźni. Bronił się inaczej. Nie wymyśliłam jego powracającej kwestii "Nic nie czuję", słyszałam to zdanie. Ale chyba nie do końca wiedziałam, co słyszę, dzisiaj to wszystko układa się w wyraźniejszy wzór.

Niepokojący jest też wątek jego synka, który wprowadzasz pod koniec sztuki. Okazuje się, że "to wszystko dla Michałka".

Ile rzeczy ludzie robią ze względu na dzieci, traktując je jako ostateczne usprawiedliwienie! Ale bardzo trudno to wszystko mówić i nie popadać w kaznodziejski ton. Sama mam problem z tym tekstem, on się za prosto rozprawia z Józefem K. Tylko ta pretensjonalna aluzja literacka trochę go ratuje. Możemy stanąć po jego stronie, uświadamiając sobie skalę machiny, która go zgniata. On się nie wymknie z tych trybów, jest za słaby, alternatywne rozwiązania są poza jego zasięgiem. Może się tylko odgrywać na innych. Jedyna osoba, której w finale uda się wyjazd nad to mityczne morze, miała inny punkt startu.

To opowiedz jeszcze o polityce. Zaczynałaś się już w nią angażować, kiedy to pisałaś?

Chodziłam na manify i masy krytyczne. Kilka lat później moi znajomi założyli partię Zielonych, przyszłam tylko zrobić zdjęcia i film, a rok później kandydowałam do sejmu. To był bardzo spontaniczny ruch, większość Zielonych chciała być w polityce, a jednocześnie poza polityką, czego nie da się jednak pogodzić. Albo musiałaby zebrać się wielka grupa ludzi gotowych iść na kompromisy, tworzyć taktyczne koalicje, ale przeprowadzić skutecznie swój program, albo wielka grupa ludzi zdolnych stworzyć organizację niezależną, która przeskoczy przez sprytne ograniczenia ordynacji wyborczej i ustawy o finansowaniu partii politycznych. Tymczasem te siły ciągle się rozpraszają, każdy przyjmuje inną strategię. Dlatego się wycofałam. Żeby była jasność: byłam za kompromisami. Chociaż już widziałam, że polityka to są tryby, o jakich nam się nie śniło. Gdybym weszła wtedy do sejmu, a niewiele brakowało, zostałaby ze mnie marmolada. Ale może coś bym zrobiła.

Napisz może sztukę o tym, jak wyglądają te mechanizmy.

Manuela Gretkowska po swojej przygodzie z Partią Kobiet napisała powieść "Obywatelka", której prawie nikt nie przeczytał, nie odbiła się żadnym echem. To oczywiście nie jest argument, to jest unik.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji