Artykuły

Rapsodycznie?

OTRZĄSNĄĆ się z jubileuszu, wyabstrahować z uroczysto­ści - oto trudne zadanie, gdy chce się spojrzeć na "Wesele" Stanisława Wyspiańskiego wysta­wione w czwartek przez świętują­cy zespół Teatru im. J. Osterwy. Zadanie tym trudniejsze, że zrazu, na scenie, widać, iż nie dokonali tego samooczyszczenia aktorzy, spętani nieprawdopodobną tremą, a i może będący myślą gdzie indziej. Winno się ten spektakl o­bejrzeć uleżany, dopasowany do sceny, pozbawiony pozaartystycz­nych uwarunkowań, ale obowiąz­kiem gazety jest i szybkość - reagowanie na wydarzenie takim, jakie było. Spełniam ten obowią­zek.

Największa - jak ją ktoś na­zwał - sztuka polska naszego wieku ma tyle interpretacji, że żadna inna nie może się z nią równać. Nie moje zadanie pomna­żać je jeszcze. Zadanie: ocenić jak ta sztuka zagrała w propozycji Ignacego Gogolewskiego.Co reży­ser chciał jeszcze przy pomocy Wyspiańskiego powiedzieć? Nie dokonywał on zbytnich zabiegów w materii dramatu - ten biegnie przed oczami widzów niemal in extenso. Wycięte są bodaj dwie małe sceny z udziałem Radczyni i Pana Młodego oraz Dziennikarza i Zosi. Ten drugi zabieg ma uza­sadnienie w tym, że po wielkiej scenie Dziennikarza ze Stańczy­kiem Ignacy Gogolewski grający pierwszego, ma tak efektowne zej­ście przez całą widownię, że każ­de kolejne pojawienie się na de­skach teatru byłoby, tylko mar­nym cieniem tamtej tyrady w sty­lu jakże romantycznym, a więc odpowiadającym typowi ulubione­mu przez aktora.

A więc pietyzm. Chwalebne, chociaż w efekcie męczące. Trzy i pół godziny teatru współczesny widz może wytrzy­mać ze sztuką dopieszczoną w szczegółach, wyważoną w każdej scenie, a lubelskie "Wesele" takie, niestety nie jest. O tremie było, ale już I akt ujawnia pewne nie­porozumienia ze smutnymi dla ca­łości skutkami. Poczynając od trudności artykulacyjnych dużej części zespołu, nad którymi można było pracować przesuwając cho­ciażby akcenty, a na mylnych in­terpretacjach kończąc. Bo jeśli ktoś ma słaby głos, jak Radczyni, to pół biedy - wybaczymy, ale jak reagować na całe źle ustawio­ne, źle zrozumiane role? Czymż jest bowiem Panna Młoda? Jakąś niezbyt rozgarniętą sierotką, co za gęsiami chadza, przy której i chłopomania - ten sztandarowy grzech młodopolskich inteligenci­ków - nie chciałaby się zatrzy­mać, pochylić. Jeśli to zabieg ma­jący bardziej kompromitować tych Panów Młodych, Poetów, Nosów - to chyba przesada, przeszarżo­wanie.

Utalentowana aktorka miota się z taką Panną Młodą i nie poma­ga nam w uwiarygodnieniu całe­go tego wesela, z którego "Wesele" wyrosło. Ciąg dalszy: Hanecz­kę i Zosię reżyser wydobył i nie­potrzebnie, z zupełnie innej sztu­ki, niejakiej pani Zapolskiej. Ma­ryna miast być błyskotliwa, fi­glarna, ale i z ciętym dowcipem, jest zgorzkniała; bo, że nie ma, jak oryginał, lat 16 można prze­żyć, ewentualnie. I tak dalej. O­czywiście nie o wszystkich, nie o każdej z ról, bo są i ciekawe, i nośne, jak Czepiec, w dużych par­tiach Poeta, Klimina, Nos i Pan Młody.

Zastanawiając się, gdzie leży przyczyna tego, iż już od początku coś nam w tym lubelskim "Wese­lu" nie gra, co gorsze - nie wcią­ga w jego zrytmizowany wir, tak wspaniale przez Wyspiańskiego o­siągnięty. Dochodzę do wniosku, że w deklamacyjności, w tym, że to przedstawienie ociera się jeśli nie o akademizm, to wręcz o szkołę. Całkiem niepotrzebnie próbowano w dużych fragmentach pokazać nam teatr rapsodyczny z "Wese­la", teatr staroświecki. Nawet za­dziwiające staje się, że aktor nie odtwarzający wielkiej roli Gospo­darza w tej otoczce bryluje - w każdym razie pasuje do dziwnej koncepcji.

Nie byłbym uczciwy widząc tylko felery "Wesela". Wiel­ką rolę zagrała np. sceno­grafia. To dzięki jej "rozsypaniu" w finale dramat się uwiarygodnia. Wali się nasz polski dom.

Tak, jak znaczące jest wcześniej wejście Wernyhory w pełnych światłach, a na końcu sztuki wprowadzenie dwóch dodatko­wych chochołów - owe ciekawe pomysły reżyserskie. Dzięki tym zabiegom, a i temu, że aktorzy rozgrzewają się w czasie spektaklu, dał mi ten spektakl do my­ślenia i to o sprawach naszych dzisiaj, nie tylko o minionej, za­przeszłej historii. Ale na tym po­lega wielkość dramatu Wyspiań­skiego. Dobrze, że w pewnym mo­mencie spektaklu nie został autor osamotniony, jak wtedy w 1900 roku na progu weselnej izby w podkrakowskich Bronowicach, gdzie mu w imaginacji "Wesele" zagrało.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji