Artykuły

Czy się stoi, czy się leży, nagrody dają

O werdykcie jury i spektaklach X Festiwalu Komedii Talia w Tarnowie piszą jeszcze Piotr Filip i Ireneusz Kutrzuba w Temi.

Jurorzy wybrali

Jury X Ogólnopolskiego Festiwalu Komedii Talia w składzie: Edward Linde-Lubaszen-ko, przewodniczący, Anna Retmaniak, Katarzyna Janowska, Jacek Fedorowicz, Andrzej Kopiczyński po burzliwych obradach zdecydowało się przyznać trzy główne nagrody za spektakle: "Darkroom" Teatru Polonia w reżyserii Przemysława Wojcieszka, "Wszystko o kobietach" [na zdjęciu] Teatru Ludowego w Krakowie w reżyserii Pawła Szumca, "Filozofia po góralsku", scenariusz i reżyseria Irena Jun i Wiesław Komasa.

Główną nagrodę za rolę żeńską otrzymała Joanna Drozda (spektakl "Brzeg-Opole"). Główną nagrodę za rolę męską Janusz Michałowski ("Napis" z Teatru Współczesnego w Warszawie, w reżyserii Macieja Englerta).

Nagrodę za reżyserię otrzymał Piotr Dąbrowski za spektakl "Paragraf 22. Epizod" z Teatru Dramatycznego w Białymstoku.

Nagrodę publiczności zdobył spektakl Tarnowskiego Teatru "Nie wszyscy złodzieje przychodzą kraść" w reżyserii Andrzeja Sadowskiego.

Konkurs komediopisarski

W ramach tegorocznej edycji Festiwalu Komedii Talia Tarnowski Teatr zorganizował Ogólnopolski Konkurs Komediopisarski. W konkursie wzięło udział dziewięcioro autorów. Jury nagrodziło trzy najlepsze teksty.

Jury w składzie: Józef Opalski, Anna Burzyńska i Maciej Wojtyszko spośród dziewięciu nadesłanych prac postanowiło nagrodzić trzy teksty, nie przyznając przy tym pierwszej nagrody, co - jak tłumaczyli jurorzy -było efektem wyśrubowanych kryteriów:

Dwie równolegle drugie nagrody przyznano: Pawłowi Bitce za sztukę "S/M" oraz Izabeli Degórskiej za tekst "Mąż zmarł, ale już mu lepiej", trzecią natomiast - Lucynie Mielczarek za tekst "Ciao amore". Sztuka Pawła Bitki została również zarekomendowana przez jury do wystawienia na scenie tarnowskiego teatru.

Udana Operacja.

W hali widowiskowo - sportowej w Gumniskach można było obejrzeć "Operację Dunaj", wyreżyserowane przez tarnowianina Jacka Głomba przedstawienie Teatru im. Heleny Modrzejewskiej z Legnicy.

Historia opowiedziana przez twórców przedstawienia dotyczy inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w roku 1968. Źródłem inspiracji dla autora, Roberta Urbańskiego i reżysera Jacka Głomba, była prawdziwa historia o czołgu, który w nigdy niewyjaśnionych okolicznościach zaginął wraz z załogą podczas interwencji. Przedstawienie nie jest jednak ani próbą dokumentalnego zapisu, ani wariacją na temat przygód czterech pancernych. Historia zaginionej załogi stała się pretekstem do opowieści o kolejnej rewolucji i utopii, próbie stworzenia lepszego świata, a może jedynie naprawienia tego, który już istnieje. Próbie nie do końca udanej, zawsze jednak wartej podjęcia.

Autorzy spróbowali także w poważny sposób zmierzyć się z problemem tragicznego epizodu polskiej, powojennej historii, stereotypami dotyczącymi obrazu Czechów, Słowaków i Rosjan w świadomości Polaków, a wreszcie mitem odwiecznej walki "za wolność naszą i waszą". O tych aspektach legnickiego przedstawienia można by napisać książkę, trudno też streszczać je w tym miejscu. Ci, którzy obejrzeli przedstawienie mają pewnie na ten temat własną opinię.

Publiczność miały natomiast prawo zachwycić drewniany czołg i motocykl, scenografia Małgorzaty Bulandy i muzyka Bartka Straburzyńskiego.

To znowu my w krzywym zwierciadle?

Co nam mówi "Napis" Geralda Sibjeyrasa? Mówi nam, że tak naprawdę tylko udajemy wyluzowanych i nowoczesnych Europejczyków, z dekalogiem politycznej poprawności pod pachą, a w rzeczywistości wystarczy niewielki impuls, aby spadły maski i pokazało się drugie dno w postaci agresji, forsowania "jedynie słusznych" poglądów, normalnej hipokryzjj i zwykłej durnoty wreszcie. Że Sibleyras mówi to o Francuzach? Oj, chyba nie tylko, bo Cholley'ów i Bouvierów nad Wisłą - i Białą też - mamy wręcz w nadmiarze.

Gdy do paryskiej kamienicy wprowadzają się państwo Lebrun (Leon Charewicz i Monika Krzywkowska), nic nie wskazuje, że staną się powodem potężnego zamieszania. Niedługo po przeprowadzce ktoś pisze w windzie: Lebrun=chuj. Czegóż to chciał od pana Lebruna anonimowy autor owej wyrytej na ścianie inskrypcji? Główny bohater napisu nie ma pojęcia, więc postanawia przeprowadzić własne dochodzenie. I dopiero zaczyna się dziać...

Lebrunowie w kamienicy mieszkają od niedawna, więc nikt z sąsiadów ich nie zna, a gdy Lebrun zaczyna chodzić po mieszkaniach i zadawać pytania, na początku tylko się dziwią

i z uporem godnym lepsze sprawy usiłują przekonać, że napis tak naprawdę nie ma żadnego znacznia. Później przychodzi zaproszenie na parapetówkę do Lebrunów, a stateczne i bardzo dystyngowane przyjęcie przeradza się w burzliwą debatę i konfrontację z państwem Cholley (Agnieszka Pilaszewska, Krzysztof Kowalewski) i Bouvier (Marta Lipińska, Janusz Michałowski).

Sibleyras chyba nie musiał się specjalnie wysilać przy pisaniu dialogów do "Napisu", bo wystarczyło, że sięgnął do czołówkowych tematów tabloidów, tematów popularnych książek, które są właśnie "cool" i "topowe", tudzież obiegowych opinii o Internecie, "europejskości", jawności, tolerancji i już mógł wykreować całkiem pokaźny zbiór poglądów i zapatrywań swoich bohaterów. Właściwie należałoby napisać "poglądów", bo przecież zdania wypowiadane przez Cholley'ów i Bouvierów są jakby klepanie popkulturowej mantry - wyczytanej w gazetach, usłyszanej w telewizji, zasłyszanej od innych... Na szczęście aktorzy Teatru Współczesnego trzymają tę dysputę w ścisłych ryzach, rzetelnym warsztatem do-określając kreowane przez siebie postaci i nie pozwalając widzowi tracić sensu i znaczeń (o ile takowe się trafiają) chwilami mocno purenonsensowych wątków.

Przy oglądaniu "Napisu" musi zrodzić się pytanie: z czego my właściwie się śmiejemy? Z tych zuniformizowanych miernot, które prawie chórem powtarzają prawdy przez media i "polityczną poprawność" do wierzenia podane?? To przecież my, tylko w trochę krzywym zwierciadle, trochę przejaskrawieni, mocno uszminkowani... Czyli co? Znowu Gogol, znowu z siebie samych się śmiejemy...? I choć siedząc na widowni uśmiechałem się często i szczerze, to wychodząc po zakończonym przedstawieniu nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to jednak bardzo smutny spektakl. A może po prostu prowokacja, taki kij w mrowisko, którego czasem nam potrzeba, abyśmy zaczęli myśleć...? Myśleć samodzielnie, a o to dzisiaj niełatwo!

Życie opowiedziane w godzinę

Dwie aktorki Narodowego Starego Teatru w Krakowie, Joanna Drozda i Marta Ojrzyriska, postanowiły wziąć swój los we własne ręce, więc napisały sobie dramat, same go wyreżyserowały i same wystawiają pod szyldem Konfederacji Artystycznej Muheres, którą założyły. Efekt? Udane, bezpretensjonalne przedstawienie o dwóch młodych kobietach na życiowym zakręcie, przed dokonaniem ważnych wyborów.

W pociągu na trasie Brzeg-Opole spotykają się dwie dziewczyny. Aga jedzie do Opola, bo ma tam na nią czekać chłopak. Służy w opolskiej jednostce wojskowej, z widokami na oficerskie szlify. Chłopak zadzwonił do Agi i wygląda na to, że poważnie myśli o związku. Kto wie, może będzie się chciał oświadczyć? Kasia studiuje we Wrocławiu, a jedzie do rodziców, którzy mieszkają w Opolu. Beznadziejnie się zakochała, a na dodatek jest w ciąży.

Z Brzegu do Opola jedzie się koleją równą godzinę, tyleż trwa spektakl, a w ciągu tego czasu poznajemy nie tylko losy dziewcząt, ale również ich poglądy na życie. Dwa różne charaktery, dwie różne biografie, ale jeden babski dać świat, z jego charakterystycznymi, czasem banalnymi, czasem bardzo poważnymi problemami.

Przedział w pociągu w "Brzeg-Opole" staje się czymś w rodzaju konfesjonału. Znamy to wszyscy z własnego doświadczenia, gdy obcy ludzie w pociągu otwierają się przed sobą, bez skrępowania mówią o najbardziej intymnych sprawach i problemach, bo przecież już nigdy się nie spotkają.

Krakowskie aktorki są bardzo dobrymi obserwatorkami rzeczywistości, że ich bohaterki to z jednej suma własnych życiowych doświadczeń - z drugiej zaś efekt podpatrywania i -podsłuchiwania różnych ludzi w typowych sytuacjach, ich zachowań, nawyków, używanego słownictwa... Drozda i Ojrzyńska są autoironiczne, złośliwe, ale swoje bohaterki z dużą dozą sympatii. Ot, chyba babska solidarność, prosta opowiastka o zwykłych ludziach w zwykłych, życiowych sytuacjach.

Porozmawiajmy znów o wojnie

"Paragraf 22. Epizod" w wykonaniu aktorów teatru z Białegostoku to kolejny na tegorocznym festiwalu spektakl, którego tematem jest wojna. Przedstawienie Piotra Dąbrowskiego, podobnie jak i powieść Josepha Hellera, zawiera niewątpliwie niemały ładunek humoru, ale znowu skłania do zastanawiania się nad obszarem współczesnej komedii. Niezależnie jednak od tej wątpliwości niewątpliwie żałować winni ci, którzy z obejrzenia przedstawienia w pałacyku w Parku Strzeleckim zrezygnowali.

"Paragrafu 22" Josepha Hellera rekomendować nie trzeba. Autor na pewno zawarł w tej autobiograficznej powieści sporą dozę humoru, jej przesłanie jest jednak bardziej gorzkie niż śmieszne. Świat, który zwariował, wojna, która może nawet toczy się w imię jakichś słusznych celów, ale z punktu widzenia jej poszczególnych uczestników jest bezsensowna, młodzi ludzie, którzy nie chcą umierać, więc są wariatami, a jeśli są wariatami, bo nie chcą umierać, to znaczy, że są całkiem normalni.

Komedia to? Nie chcę tego przesądzać, ale nigdy chyba w ciągu 10 lat trwania Talii nie było na festiwalu aż dwóch spektakli, których twórcy opowiadają o tragedii wojny, starając

się uczynić to zabawnie i przewrotnie, ale przecież nie do końca śmiesznie'; bo nie do śmiechu nam, gdy pomyślimy, że moglibyśmy się znaleźć w sytuacji bohaterów.

Z powyższymi uwagami zgadzać się można lub nie, trudno natomiast będzie chyba niezgodzie się, że obejrzeliśmy bardzo dobre przedstawienie, "kawał teatru", w którym jest miejsce i na satyrę koszarowej obyczajowości i na wyszydzenie absurdów wojennej rzeczywistości i na dramat człowieka, którego główna wina polega na tyrp, że on chce żyć, a inni każą mu przede wszystkim latać samolotem i zrzucać bomby. Coraz więcej lotów, coraz mniej szans na życie. Wszystko to poprzedzone filmową rozmową dwóch małych chłopców, którzy z właściwą swojemu wiekowi nonszalancją rozmawiają o tym, co chcieliby w przyszłości robić. Może zostać pilotem samolotów?

Reżyser Piotr Dąbrowski i pozostali twórcy przedstawienia znaleźli do tej opowieści właściwy klucz. Potrafią być zabawni, gdy potrzeba, umieją też jednak nie być śmieszni, gdy chcą coś istotnego powiedzieć. Wspaniale udało się zaaranżować niewielką przestrzeń, która dzięki kilku rekwizytom i elementom scenografii raz jest szpitalem wojskowym, raz sądem, placem ćwiczeń, lub salą narad. Szybkie tempo, zmiana sytuacji, dekoracji, sekwencje filmowe, wszystko to przykuwa uwagę i mam wrażenia może się podobać zarówno tym, którzy "Paragraf 22" znają niemal na pamięć, jak i tym, którzy nigdy go nie przeczytali.

Trzy damy w piętnastu odsłonach

Choć Miro Gavran, autor dramatu "Wszystko o kobietach", wystawionego podczas Talii przez nowohucki Teatr Ludowy, ma dopiero 45 lat, to wydaje się, że z kobietami miał naprawdę dużo do czynienia. Nie tylko zna ich naturę, ale również przyzwyczajenia, słabostki, zachowania, reakcje, a do tego potrafi też o kobietach opowiadać. Opowiadać o wszystkich - od tych siusiających w majtki w przedszkolu, przez "szparki sekretarki" w wieku poborowym, po leciwe damy w domu spokojnej starości.

Po obejrzeniu przedstawienia można mieć również pewność, że przedstawicielki płci nadobnej nie są również obce reżyserowi spektaklu Pawłowi Szumcowi, który sztukę Gavrana dość udanie skroił na potrzeby sceny i trzech krakowskich aktorek - Marty Bizoń, Magdaleny Nieć i Beaty Schimscheiner, które na scenie Tarnowskiego Teatru dały niezły popis, co festiwalowa publiczność bardzo często nagradzała gromkimi brawami.

"Wszystko o kobietach" chorwacki dramaturg napisał w konwencji pewnej dramatycznej układanki, z zazębiającymi się i nawzajem przenikającymi wątkami. Mamy więc panie za wszelką cenę dążące do kariery (w pewnym sensie po trupach, vide zabawna scena pogrzebu), mamy konflikt matki i córki, zaborczą, damską przyjaźń, rywalizację, mamy konflikt między siostrami... Z tych powikłań wynika cała gama uczuć, wielość międzyludzkich (międzydamskich?), mocno czasem skomplikowanych relacji.

Można by mieć do Gavrana pretensję, że posłużył się pewnymi stereotypami, wręcz cliche, niemniej bez tychże tocząca się na scenie gra z rzeczywistością byłaby znacznie mniej interesująca dla widza, który w miarę upływu czasu coraz bardziej wciągany jest w sceniczną układankę. I tak się to toczy - pół żartem, pół serio.

A jeżeli już o stereotypach mowa... Choć na scenie fizycznie nie pojawia się żaden mężczyzna, to jednak są oni w przedstawieniu przez cały czas obecni i dodają swoistego pieprzyku fabule, a pikantne opowiastki, o tym, który jak "bzyka" budzą powszechną wesołość u przedstawicieli obojga płci na widowni.

Od trzech aktorek na scenie prawie półtoragodzinny spektakl wymaga nie lada kondycji, ale też umiejętności błyskawicznego przechodzenia od jednej postaci do drugiej. Bo aktorki są tylko trzy, ale kobiet piętnaście. To dopiero sztuka taka transformacja osobowości! Ale panie: Bizoń, Nieć i Schimscheiner radzą sobie nieźle, raz bawiąc, raz wzruszając, raz wywołując refleksję...

Czy po krakowskim spektaklu wiemy już wszystko o kobietach? Może nie wszystko, ale na pewno dużo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji