Artykuły

Sylwester na bis!

Z niecierpliwością oczekiwałem, aż wybije północ. Na scenie lał się już szampan, a aktorzy wystrzelili konfetti ponad głowami widzów. Lada chwila dyrekcja teatru powinna była wejść na scenę i złożyć wszystkim noworoczne życzenia Bo "Eugeniusz Bodo - Czy mnie ktoś woła?" sosnowieckiego Teatru Zagłębia przypominał bardziej koncert sylwestrowy niż spektakl teatralny.

Rafał Sisicki - miłośnik telewizyjnego cyklu "W starym kinie" - postanowił pokazać na scenie historię życia jednego z największych gwiazdorów międzywojnia, Eugeniusza Bodo. W tym celu sięgnął nie tylko po fakty biograficzne dostępne w rozmaitych publikacjach, ale też po bogatą filmografię artysty, w której odnalazł stare szlagiery, takie jak: "Umówiłem się z nią na dziewiątą", "Już taki jestem zimny drań" czy "Dziś ta i jutro ta". Efekt jego pracy możemy oglądać na scenie Teatru Zagłębia w Sosnowcu. Pozostaje tylko pytanie, jak ów efekt nazwać - czy jest to spektakl muzyczny, koncert, a może rewia lub wodewil? Sporo tam cekinów, piór, muzyki, piosenek, tańców. I tylko treści jakoś brak

Na scenie naprzemiennie obserwujemy przesłuchiwanego przez NKWD Bodo - a właściwie Eugne'a Bogdana Junoda - u schyłku życia (zmęczony Grzegorz Kwas) oraz gwiazdora brylującego na estradzie, wykonującego swoje najbardziej popisowe numery (nieustannie uśmiechnięty Piotr Bułka). Zapewne w zamyśle reżysera ukazanie tej samej postaci z dwóch tak odmiennych perspektyw wydawało się interesujące - efekt okazuje się jednak zgoła przeciwny

Sceny przesłuchań są miałkie oraz nieciekawe. Nie chodzi tu bynajmniej o ich powtarzalność, bo to wydaje się jak najbardziej zrozumiałe. Problemem jest to, że zostały zrealizowane bez konkretnego pomysłu i nie wnoszą do widowiska zupełnie nic. Nie zawierają żadnej treści, z której moglibyśmy dowiedzieć się czegoś o Eugeniuszu Bodo i jego interesującym życiu. W ogóle całość przedstawienia nie daje nam takich informacji - jest wręcz przeciwnie Jeśli nie przyjdziemy do teatru zaznajomieni z biografią (lub przynajmniej filmografią) artysty, to wielu rzeczy po prostu nie zrozumiemy. Bo niby dlaczego jedna z aktorek śpiewa, że "chce być biała"? Dlaczego chłopiec grający małego Eugeniusza (Jan Bieńkowski / Kacper Gmurski) wchodzi na scenę przebrany za kowboja? Na te pytania na pewno nie dostaniemy odpowiedzi podczas sosnowieckiego widowiska. Zamiast ciekawie zaprezentowanej biografii Bodo otrzymujemy rozsypującą się układankę, której części trudno do siebie dopasować.

Tymczasem druga "perspektywa" okazuje się niczym innym, jak tylko koncertem szlagierów z okresu 20-lecia międzywojennego. W żaden sposób (oprócz osoby ich wykonawcy) nie jest ona połączona ze scenami przesłuchań, które nikną w blasku rewiowych popisów. I to właśnie ta część (mimo iż wyjątkowo jednorodna przez co w swej konwencji przewidywalna i tracąca tempo) wydaje się o wiele ciekawsza - utrzymana w estetyce czarno-białego filmu, z panami w smokingach i paniami w błyszczących sukniach z frędzelkami oddziałuje na widza nieco nostalgicznie. Choć brak tym scenom charakterystycznego dla rewii przepychu oraz splendoru, w eleganckiej scenografii Aleksandry Szempruch wyglądają one gustownie. Na pierwszy plan zdecydowanie wybijają się tu minimalizm i prostota, jednak to właśnie piosenki pełnią dominującą rolę w przedstawieniu - dlatego też trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z koncertem

O dziwo zespół Teatru Zagłębia - choć przecież dramatyczny - radzi sobie całkiem dobrze. Choreografia Jakuba Lewandowskiego, opracowana tak, by niedociągnięcia nie rzucały się w oczy, nie jest może szczególnie wyszukana, ale sprawia wrażenie lekkiej i niewymuszonej, czyniąc doskonałe tło dla piosenek. Również przygotowanie wokalne aktorów zasługuje na uznanie - zwłaszcza jeśli chodzi o Piotra Bułkę, na którego barkach spoczywa przecież ciężar całego widowiska. I choć słyszalne jest, że mamy do czynienia ze śpiewającym aktorem, a nie aktorem śpiewającym, słucha się go całkiem przyjemnie. Krótko mówiąc, zespół stara się ze wszystkich sił i daje z siebie wszystko, więc jeśli coś "nie poszło", to na pewno wina nie leży po stronie aktorów.

Realizacja Sisickiego wygląda na nieprzemyślaną, nie posiada jasnego przekazu, a przede wszystkim nie ukazuje powodu, dla którego w ogóle zaistniała na teatralnych deskach. Podział przedstawienia na dwie "perspektywy" okazuje się zbyteczny - nie uzupełniają się one, a raczej istnieją obok siebie. W efekcie powstał koncert (utrzymany w konwencji eleganckiej, międzywojennej zabawy sylwestrowo-karnawałowej) posiadający w przerwach pomiędzy utworami "sceny mówione". Trudno oprzeć się wrażeniu, że zostały tam wstawione jedynie po to, aby aktorzy mogli chwilę odetchnąć za kulisami.

Celem Eugeniusza było być może ukazanie życia celebryty - pustego, nieciekawego, toczącego się w blasku estradowych lamp, pozbawionego prywatności, przetykanego licznymi romansami. Czasu zmarnowanego, nie do odzyskania. Można się jedynie domyślać, że reżyser chciał ukazać Eugeniusza Bodo jako ofiarę gwiazdorskiego stylu życia. Wszystko to musi jednak pozostać zaledwie w sferze domysłów, bo przedstawienie nic nie podpowiada, brak mu zwartości, wyrazistości i myśli przewodniej. Zamiast ciekawego widowiska, na jakie z pewnością zasługuje przedwojenny gwiazdor, otrzymujemy zaledwie recital w klimacie retro. Jeśli oceniać go jako koncert, to wypada on całkiem przyzwoicie. Spektakl "Eugeniusz Bodo - Czy mnie ktoś woła?" nie miał być chyba jednak sylwestrowym show. Niestety, na takie właśnie wygląda

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji