Artykuły

Spór o Wołowe Łączki

O Antonie Czechowie nie napiszę nic nowego, bo jest to prawdopodobnie najpopularniejszy autor dramatyczny świata po Szekspirze. Ale jedno jest pewne - jego twórczość teatralna dzieli się na dwa zasadnicze segmenty.

Pierwszy reprezentują takie arcydzieła, jak "Wiśniowy sad" czy "Trzy siostry"; "Wujaszek Wania", "Mewa" czy "Płatonow". Na wołowej skórze nie dałoby się zapisać, ile widziałam ich wystawień polskich i zagranicznych. Różnych oczywiście, ale głównie "po linii" Stanisławskiego, który grał je w MChaTcie przeszło 100 lat temu w naturalistycznej manierze sentymentalno-ponurej uznanej za kwintesencję tzw. duszy rosyjskiej. Sam Czechow uważał zresztą swoje utwory za komedie, a tym samym, że swoimi interpretacjami wielki Stanisławski właściwie zrobił mu krzywdę.

Drugi segment to jednoaktówki, zwane też humoreskami, których absolutnie nie dałoby się potraktować w tej manierze, tak ewidentnie mają cechy farsy. Moją ulubioną jest monolog "O szkodliwości palenia tytoniu", który widziałam w Teatrze Telewizji równo 20 lat temu (nawet co do dnia daty premiery - 21 grudnia - powtórzonej teraz przez Eugeniusza Korina). Reżyserował Tomasz Zygadło, a wystąpił Bronisław Pawlik, który na Czechowie (i nie tylko oczywiście) dosłownie zęby zjadł. Był genialny, po prostu, w znaczeniu dziewiętnastowiecznym, bo wówczas używano tego nobilitującego przymiotnika w stosunku do najwybitniejszych aktorów, od których oczu nie można oderwać.

Dziś - a mówię o ostatnich latach - o dziwo sporo wystawiało się jednoaktówek Czechowa w całym kraju. Najgłośniejsze były "33 omdlenia" - jubileuszowe przedstawienie Jerzego Stuhra w warszawskim Teatrze Polonia, któremu w trzech jednoaktówkach w reżyserii Andrzeja Domalika partnerowali Krystyna Janda i Ignacy Gogolewski. Najogólniej mówiąc, przedstawienie polegało, według słów samego Stuhra, na świadomej, maksymalnej szarży aktorskiej. Bo celem było, by się ludziom podobało, dawało im szczerą radość i długo nie schodziło z afisza.

Podobnie jest ze spektaklem "Czechow żartuje!" wystawionym na jubileusz 40-lecia pracy artystycznej Andrzeja Grabowskiego w Teatrze 6. piętro w reżyserii Eugeniusza Korina (który przy okazji zrealizował swoje długoletnie marzenie, co wyznaje w przedrukowanym po 20 latach tekście "Pierwsza miłość" zamieszczonym w imponująco barwnym i niegłupim programie).

Korin sam przetłumaczył teksty aż ośmiu jednoaktówek i ułożył z nich dynamiczny scenariusz. Aktorzy musieli się nakręcić na próbach jak diabli, bo szarżują do nieprzytomności. Grabowskiemu partnerują Wojciech Malajkat i Anna Dereszowska. Każde z nich oczywiście w licznych rolach, co chwila przebrani w inny kostium autorstwa świetnej Barbary Hanickiej. Muszę powiedzieć, że grają zespołowo, czyli wszyscy równie dobrze, tak, że Grabowski nie jest tu słodkim gwiazdorskim rodzynkiem wsadzonym do zakalcowatego ciasta.

Byłam pierwszy raz w Teatrze 6.piętro, bardzo ciekawa, jak to wygląda. Sala spora, bo to w końcu nasz reprezentacyjny Pałac Kultury, a ponadto teatr jest komercyjny i prywatny, nie ukrywa więc, że chce mieć pełną widownię i zarabiać pieniądze. Zresztą sam fakt, że recenzenta nie zaprasza się na premiery, bo wszystkie miejsca wyprzedane całe tygodnie naprzód, już o czymś świadczy.

Nie będę streszczać tego skomplikowanego scenariusza. Dość powiedzieć, że publiczność się świetnie bawi, że dostaje absolutnie profesjonalny produkt za swoje pieniądze (choć aktorzy w garderobie pewno padają z wyczerpania, bo akcja leci jak Kolej Transsyberyjska). Jestem zresztą zdania, podobnie jak dyrektor Narodowego Jan Englert, że teatr jest produktem i że trzeba w nim pracować jak najlepiej - jak komedia, niech się ludzie śmieją, jak tragedia lub ciężki dramat psychologiczny - niech się wzruszają.

Tutaj jest więcej śmiechu - Bronisław Pawlik grał zupełnie inaczej i strasznie mnie wzruszał - ale, jak się powtarza w licznych mądrych opracowaniach na temat Czechowa, jest to zawsze śmiech ludziom przyjazny, a jego postaci, choć ukazywane migawkowo, mają w sobie absolutną pełnię człowieczeństwa.

Na koniec chciałam powiedzieć, że zawiodą się ci, którzy chcieliby zobaczyć na żywo Ferdynanda Kiepskiego. Którego zresztą mogę jeść łyżkami, a "Kiepskich" uważam za znakomity serial. Ale bajka polega na tym, dobry aktor potrafi zagrać zupełnie inaczej, choć i to farsa, i to farsa. Grabowski jako Wąchałow, Łuka, Chyrin, Czubuków czy Światłowidow jest groteskowy, ale zdecydowanie niekiepski. A dlaczego dałam tytuł Spór o Wołowe Łączki? - bo po prostu spór o Wołowe Łączki między tym tercetem aktorów w wątku z "Oświadczyn" strasznie mnie rozśmieszył i akurat Wołowe Łączki, nazwa wypowiadana na dziesiątki sposobów, będą mi brzmieć w uszach jeszcze długo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji