Artykuły

Ponure "radosne dni"

Pierwsza przygotowana za nowej dyrekcji premiera przyciągnęła do Teatru im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie tłumy. Nienawykłe najwyraźniej do takiej ilości widzów panie kasjerki nie nadążały z wydawaniem biletów. Utworzył się długi ogonek do kasy, który chwilami wystawał aż na zewnątrz budynku. Na szczęście mimo mrozu atmosfera, niczym w kolejce "po cokolwiek" za starych, niedobrych czasów, była gorąca i raczej radosna.

Za drzwiami strzeżonymi przez bileterki zrobiło się natomiast "zadymiarsko". I to w sensie całkiem dosłownym. Foyer wypełniały kłęby dymu, przez które z trudem przebijały się niewyraźnie majaczące postacie widzów. Kiedy otwarto drzwi, okazało się, że dym we foyer to nic w porównaniu z tym, co widać (czy raczej - czego nie widać, bo dym gęsty) w teatralnej sali. Tak oto premiera "Między nami dobrze jest" Doroty Masłowskiej w reżyserii Piotra Waligórskiego okazała się od samego początku kontrowersyjną zadymą.

Ci, którzy przywiązani byli do ascetycznej, minimalistycznej estetyki prapremierowej inscenizacji tego dramatu w TR Warszawa (reż. Grzegorz Jarzyna), mogli się czuć zaszokowani. Przyszli "na Masłowską", a dostali "Radosne dni" Becketta. Zamiast pustej, oświetlonej zimnym światłem przestrzeni, na scenie w Gnieźnie królowała estetyka śmietniska, jak z filmu "Wall-E", "Ucieczki z Nowego Jorku" czy innego obrazu prezentującego świat po wielkiej katastrofie. Była tam rozwalona pralka, lodówka bez drzwi, masa śmieci, wrak samochodu, bezlistne drzewo i dużo, dużo innych przedmiotów - a wszystko szczelnie otulone dymem. Przez pierwsze piętnaście minut spektaklu większości obrazów można się było raczej domyślać, niż je zobaczyć. W tej mgielno-dymowej chmurze pojawiały się i znikały rozmaite obszarpane postacie: pojedynczo i grupami snuli się jacyś oberwańcy -jakby bez celu i ładu; tu ktoś krzyknął, tam ktoś poskrobał i pogmerał między śmieciami - ot, zwykłe, utajone przejawy życia w świecie bez porządku.

Ta pierwsza scena, podczas której właściwie nic się nie działo, stanowiła wprowadzenie w rzeczywistość spektaklową, w atmosferę schyłku świata. Oto akcja "Między nami dobrze jest" nie dzieje się już w kamienicy w Warszawie, a na jakimś wysypisku śmieci - slumsie zaludnionym przez ludzkie odpady z życia, w miejscu, gdzie zdarzyła się wielka katastrofa. Tylko - sądząc po estetyce przedmiotów, których nagromadzono na scenie aż nadto - katastrofa ta zdarzyła się nie dzisiaj, ale gdzieś w latach 80. ubiegłego wieku.

Problemem owej sceny była jej długość - ciągnęła się niemożebnie, tak że nawet najbardziej nierozgarnięty widz zdołałby się zorientować, gdzie akcja się dzieje i w czym rzecz. Choć słowo "akcja" nie wydaje się w jej przypadku najbardziej adekwatne. Takie wprowadzenie w spektakl mogłoby być ciekawe, bo było wizualnie dopracowane i inscenizacyjnie uzasadnione, ale przez to, że trwało tak długo, głównie niestety nużyło.

Reżyser postanowił wyostrzyć i doprowadzić do ekstremum znaki rozpadu świata, jakie znajdują się w tekście Masłowskiej. Moim zdaniem, właśnie to dodatkowe uwypuklenie, przerysowanie niektórych idei znajdujących się w dramacie było głównym błędem (myślowym) realizatorów tego spektaklu. Czym innym są bowiem rozmowy o przydatności kubeczków po jogurtach do przechowywania żywności i odsyłanie rozmówczyni do pokoju, którego się nie ma, w przypadku ludzi, którzy starają się utrzymać pozory zwykłego, dobrego życia, a czym innym są one w przypadku ludzi ze slumsu. W tej drugiej okoliczności takie rozmowy osiągają wymiar sarkastycznej groteski, która - paradoksalnie - traci większość swej mocy krytycznej (a posiada ją zarówno tekst dramatu, jak i prapremierowy spektakl Jarzyny). W przypadku bohaterów umieszczonych na śmietniku wszystkie te rozmowy o gazetkach z Tesco i spódnicach z supermarketu za dwadzieścia kilka złotych przestają być satyrą czy też krytyką konsumpcjonizmu, któremu poddają się nawet ci pozbawieni zdolności kredytowej, a stają się obrazkiem z krainy absurdu. Stają się obcym, na siłę wprowadzonym elementem artystycznej konstrukcji, który - owszem - może wywołać współczucie, ale pozostaje pewną abstrakcją.

Jest to bardzo mocno widoczne w sposobie budowania roli Małej Metalowej Dziewczynki (Anna Pijanowska). W gnieźnieńskim spektaklu Piotra Waligórskiego jest ona zestresowaną, lekko upośledzoną, dość prymitywną postacią (niemniej bardzo wyraziście i konsekwentnie zagraną), której reakcje na opowieści Staruszki (bardzo przejmująco zagranej przez Danielę Zybalankę-Jaśko) nie są świadomym odrzuceniem traumatycznego dziedzictwa wojny, wciąż wspominanego przez babcię, ale zdają się wynikać z ograniczeń intelektualnych bohaterki. To - owszem - buduje brak porozumienia między generacjami, ale na nieco innym - absolutnie jednostkowym poziomie (zdecydowana mniejszość wnuczek jest upośledzona umysłowo, trudno więc Małą Metalową Dziewczynkę traktować jako reprezentantkę pokolenia).

W ten sposób reżyser na własne życzenie wygasza w spektaklu wszystko to, co mogłoby stanowić materiał do dyskusji nad naszym tu i teraz. To jest mój największy zarzut wobec tego przedstawienia - chęć radykalnego wyjścia poza wskazówki interpretacyjne zawarte w tekście (aż się dziwię, że ja sama - zwolenniczka absolutnej swobody reżyserskiej - to piszę) wprowadziły "Między nami dobrze jest" na intelektualną mieliznę.

W drugiej części spektaklu, kiedy zestawione ze sobą zostają dwa światy - śmietniska i medialnego blichtru - narzucającym się wnioskiem jest to, że osoby zaludniające oba te światy są równie mocno oddalone od "normalnej"(?), "zwykłej" (?), "przeciętnej" sfery naszego życia. Zestawienie w jednej scenie obu ekstremów (bezdomni obecni są cały czas pod estradą i to jakby dla nich odbywa się ten spektakl medialny) znów przenosi wymowę tej sceny bardziej w obszary futurystycznej filmowej groteski (co podkreślały np. kostiumy postaci z estrady) niż refleksji nad tym, co "między nami". Czy patrząc na kaleczącą się na pokaz Edytę (Martyna Rozwadowska), mamy pomyśleć, że i jedni, i drudzy cierpią? Czy głupkowatość Aktora granego (bardzo dobrze) przez Łukasza Chrzuszcza ma nas przekonać, że ograniczenia intelektualne spotkać można w obu tych ekstremalnych grupach społecznych i w obu funkcjonują one równie dobrze? Czy zestawienie tych dwóch światów miało pokazać, że oba są w sumie sobie bliskie?

Finał tej sceny wywołał u mnie pewnego rodzaju opór. Otóż na jej zamknięcie Chrzuszcz zamienia się w konferansjera-didżeja-frontmana i cała "medialna" grupa na koniec swojego występu postanawia "obdarować" zgromadzonych pod "sceną" bezdomnych piosenką grupy Hey "Moja i twoja nadzieja". Jest to być może moje osobiste ograniczenie, ale nie potrafię patrzeć na spektakle teatralne jako na artefakty absolutnie wyodrębnione z kontekstu kulturowego, społecznego, politycznego (tym bardziej jeśli spektakle same przywołują kontekst innych wytworów kultury). Dlatego też trudno mi było patrzeć na tę scenę, nie myśląc o publicznym kontekście, w jakim piosenka ta się pojawiła - kiedy latem 1997 roku została użyta jako medialny hymn pomocy ofiarom wielkiej powodzi w Polsce. Wtedy słowa "moja i twoja nadzieja pozwoli uczynić nam cuda" brzmiały bardzo konkretnie i nie były tanim medialnym chwytem, a jako taki piosenka ta została wykorzystana w spektaklu Waligórskiego. Poza tym premiera w Gnieźnie odbyła się dwa tygodnie po finale Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, który funkcjonuje trochę na zasadzie finałowego występu pokazanego w spektaklu. Z tym że w "Między nami..." końcowe show jest użyte jako przykład hipokryzji celebrytów. Jeśli wierzyć, iż rzeczywiście mamy w tej chwili w Polsce wojnę kulturalną, jak chcą to widzieć niektórzy, to czy ten finał należy rozumieć jako opowiedzenie się po jednej ze stron w owej wojnie? Czy może jest to również po prostu "niedomyślany" pomysł?

Bardzo szkoda mi tego przedstawienia, bo poza wszystkim od strony czysto warsztatowej był to całkiem przyzwoity spektakl - inscenizacyjnie spójny, dobrze zakomponowany od strony wizualnej i dobrze, konsekwentnie zagrany. Gnieźnieńska premiera "Między nami dobrze jest" posiada zatem elementy, które nie pozwalają tego spektaklu uznać za widowisko całkiem i do końca złe. To daje nadzieję na przyszłość, bo widać, że istnieje w gnieźnieńskim teatrze potencjał, na którym można budować dobre przedstawienia. A artystyczne niepowodzenia są wpisane w normalne życie teatru i nie zdarzają się jedynie tym, którzy nic nie robią.

P.S. Premierowy spektakl, który oglądałam i z którego napisałam recenzję, znienacka w ciągu niecałego tygodnia zamienił się w inny spektakl zatytułowany "Światy równoległe/Między nami dobrze jest", jedynie "inspirowany" tekstem Doroty Masłowskiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji