Artykuły

Dziady wrocławskie

Zasługujemy na takie "Dziady". Zadara ma rację. Włóczymy się po nocach z pochodniami. Widzimy wciąż widma. Kultywujemy przeszłość. Zaśmiecamy środowisko. Źle się ubieramy. Rozpominamy własne porażki i nie ustajemy w użalaniu się nad sobą. A w domach oglądamy amerykańskie seriale w rodzaju "Walking Dead".

Przykro było na te "Dziady" patrzeć. Tym bardziej, że były tak pomysłowo zrealizowane i tak znakomicie zagrane. Michał Zadara przybył do nas aż z Ameryki, gdzie nie rozpoczął studiów na sławnym Columbia University, żeby nam postawić przed nosem zwierciadło. Okazał się przy tym bardzo sprawnym reżyserem teatralnym. No i zabolało.

Nie może nie boleć. Skoro jesteśmy plemieniem wielce przesądnym. Skoro wierzymy w magię. Skoro czcimy trupy. Skoro miewamy mały kontakt z rzeczywistością, po części za sprawą ziół i napojów. Skoro lubimy intonować żenujące piosenki przy ognisku. Skoro wzruszają nas śpiewające dzieci. Skoro kochamy się w przegranych sprawach i niedostępnych kobietach. Skoro nie ma nadziei, że kiedyś posprzątamy własny dom I to wszystko napisał Mickiewicz. Dawno nie oglądałem we wrocławskim Teatrze Polskim inscenizacji tak bardzo wiernej autorowi!

Zadara rzeczywiście przeczytał całe "Dziady". I to ze zrozumieniem. Do tego wyciągnął z lektury logiczne wnioski. Skoro tylu Polaków twierdziło i ciągle twierdzi, że niedokończony dramat Mickiewicza to nasz mit narodowy, do tego mit etiologiczny, wyjaśniający genezę polskich fascynacji funeralnych, to pora przetestować Wieszcza i powtórzyć mickiewiczowskie dziady w całości tu i teraz, dzisiaj. Pierwsze rezultaty tego eksperymentu - w postaci części I, II i IV dramatu - udostępniono publiczności w połowie lutego. Ja oglądałem tę inscenizację miesiąc później na widowni wypełnionej w większości ludźmi młodymi. Siedzieli przez niemal pięć godzin w nabożnym skupieniu, a na koniec urządzili aktorom owacje na stojąco. Tylko podczas scen z duchami nie potrafili opanować wybuchów śmiechu. Zresztą chyba zgodnie z intencjami twórców, bo niektóre widma bardzo przypominały trupy z telewizyjnych seriali. Do tego bywały niezwykle zabawne. Jak choćby Zosia z barankiem na przedzie i kraśnym wiankiem na głowie. Fenomenalna Sylwia Boroń śmieszyła do łez. Fruwała wysoko w powietrzu i popalała szluga. Świetny pomysł, mistrzowsko zagrany.

Dziwne to przedstawienie. Dobrze się ogląda, choć w wielu scenach nie widać twarzy aktorów. Teatralne konwencje mieszają się i nawzajem dekonstruują. Chwilami więcej tu filmu i telewizji niż teatru. Prawda często mało się różni od fikcji, a solidnie przygotowana inscenizacja udaje kręcony z ukrycia dokument. Początek "Widowiska", czyli części I, przypomina wręcz reality show. Zatopiona w lekturze okularnica na sofie wykrzykuje monolog Dziewicy w olbrzymiej i pustej przestrzeni teatru. Reflektory eksponują sceniczne bebechy - ściany, rury, przewody. Demonstrowanie sztuczności zdaje się sygnalizować realność teatralnego wydarzenia. Anna Ilczuk naprawdę bardzo krzyczy i w zasadzie nie stawia kropek, kiedy mówi.

Druga część "Widowiska" rozpoczyna się z kolei od klasycznego teatru iluzji. Z górnych ramp zjeżdżają sztuczne pnie drzew i spadają worki ze śmieciami, głośniki imitują dźwięki przyrody, a reflektory udają poświatę księżycową. Niewiele widać. Ale że akcja dzieje się tu i teraz, chór młodzieńców z pobliskiej wsi wjeżdża do tego udawanego lasu w prawdziwym maluchu z halogenami na dachu. Guślarz, czyli niezawodny Mariusz Kiljan, inicjuje szamański obrzęd. Nie widziałem Kiljana w słabej roli. To wielki artysta. Rewelacyjnie śpiewa. Wykorzystuje i teraz swoje wybitne talenty wokalne, bo szamańskie inkantacje wzbogaca zaśpiewami. Pochylony, na kolanach, Guślarz gestykuluje z tak potężną siłą, że zdaje się tańczyć. Wywołuje duchy na zamówienie. Cała ta scena jest znakomicie rozwiązana muzycznie. Trzaski, stuki i odgłosy kroków pointują kolejne etapy rytuału, jak w "Akropolis" Grotowskiego. Dreszcze idą

Po Guślarzu i Młodzieńcach scenę w lesie przejmują Starzec i Dziecię. W Dziecię wciela się doprawdy magiczny chłopiec. Choć może nieco sztucznie wypowiada kwestie dialogów, to kiedy zaczyna śpiewać pieśń o Młodzieńcu Zaklętym, publiczność wstrzymuje dech z wrażenia, ja też, a potem wszyscy wybuchamy spontanicznymi oklaskami. Niektórzy mają nawet łzy w oczach. Finał Widowiska jest równie udany. A to za sprawą Bartosza Porczyka. Pojawia się po raz pierwszy jako Gustaw. Niestety na krótko, bo rękopis się urywa

Podobno najwięcej kontrowersji wywołuje wrocławska inscenizacja II części "Dziadów", czyli sławne wywoływanie duchów w kaplicy. Moim zdaniem pomysł Zadary jest genialny, bo wierny tekstowi. Po "Widowisku", w trakcie przerwy, na scenie staje dwupiętrowa budowla. Przypomina niedokończony szkielet konstrukcji z betonu. Tak wyglądają dziś w Polsce niektóre świątynie. Są brzydkie i szpecą krajobraz. Pod kaplicą walają się zwały śmieci. Na piętrze szaman Kiljan zbiera swoją ekipę, żeby biesiadować z widmami. Ta część przedstawienia przypomina "Blair Witch Project", projekt filmowy studentów, który udawał prawdziwy dokument.

Tajny obrzęd Guślarza odgrywany jest w ciemnościach, zgodnie z zaleceniami Mickiewicza: "Żadnej lampy, żadnej świecy". Na szczęście ktoś nagrywa wszystko smartfonem. Skaczący i chwilami nieostry obraz transmitowany jest na ekrany po obu stronach sceny, jak na Facebooka czy Twittera. Może jakiś turysta przyplątał się do kaplicy. Kilka miesięcy temu uczestniczyłem w trzydniowych obrzędach odprowadzania dusz zmarłych na Bali. Kiedy ostatniej nocy mężczyzna niosący prochy matki wpadł nagle w trans, natychmiast sięgnąłem po iPhone'a

Aktorzy zachowują się, jakby grali w prawdziwym horrorze. Akcja szybko przenosi się z piętra na piętro. Widma wywołują autentyczny popłoch. Świetnym kontrapunktem do nawiedzonej roli szamana Guślarza jest zabawny przydupas z worem wypełnionym przyrządami liturgicznymi. To Wojciech Ziemiański. Choć obrzęd jest pogański, w chwilach krytycznych Guślarz Kiljan chwyta kropidło i krzyż. Pogański szaman przemienia się w chrześcijańskiego egzorcystę.

Porwana transmisja zdaje się precyzyjnie wyreżyserowana. Znikające obrazy znakomicie pobudzają wyobraźnię. Wszak grecki wyraz "misterium" źródłowo oznaczał "rzeczy zakryte". Z zapartym tchem śledziłem akcję w kaplicy. Szybko zapomniałem, że oglądam dramat Wieszcza. Zadara radykalnie zdynamizował działania. Przy tym, jak wcześniej, inteligentnie zabawił się konwencjami. W paradokumentalnym przekazie filmowym Widmo atakowane jest przez olbrzymią lalkę żarłocznego ptaka. Lalka baranka poprzedza też Zosię w wianku. Sama Zosia zwisa na linie z wyraźnie widocznym hakiem. Dystans i podkreślanie iluzji wzmacniają tylko realność wydarzeń scenicznych. Uczestnicy obrzędu bardzo przekonująco odgrywają przerażenie. Nie dostrzegają liny czy lalek, zresztą mistrzowsko animowanych przez absolwentów Wydziału Lalkarskiego wrocławskiej PWST.

Z obrzędem dziadów mierzyli się w polskim teatrze najwięksi twórcy. Najsławniejszym przykładem były z pewnością seanse spirytystyczne Kantora. Ale Kantor patrzył na te rytuały od środka, ożywiał własne demony, przywoływał zmarłych krewnych. Zadara spogląda z perspektywy turysty. To moim zdaniem uczciwa i może jedyna postawa, jaką możemy dziś przyjąć w obliczu egzotycznego przecież rytuału. Na Bali byłem dopuszczany do najbardziej nawet sekretnych obrzędów, bo nie ukrywałem, że jestem tylko turystą, obcym. W wielu rytuałach na świecie brałem udział w podobnej roli. Za każdym razem uderzała mnie zwyczajność tych tajemnych praktyk. Ktoś zapalał papierosa, ktoś splunął, ktoś łyknął wódki, ktoś zachichotał, ktoś zaklął, ktoś rozmawiał przez telefon. Uczestnicy rzadko potrafili logicznie wyjaśnić głębszy sens tego, co robią. Na Bali przez trzy dni i noce kapłani nie ustawali w czytaniu przez głośniki świętych tekstów po sanskrycku, choć ani mieszkańcy wsi, ani oni sami nie rozumieli tego języka. Kapłani potrafili tylko poprawnie czytać. Dziady w Teatrze Polskim to performans skuteczny, bo widma się zjawiają, ale uczestnicy tych wydarzeń nie są profesorami antropologii i niewiele z tego wszystkiego rozumieją. Takie dziady to również świadectwo religijności wielu współczesnych Polaków.

W przerwie po horrorze części II na scenę wjeżdża drewniany domek. Bardzo realistyczny, ale bez tylnej ściany. Obracając domkiem, będzie można ukazywać akcję w środku lub na zewnątrz. Część IV Dziadów, grana chyba po raz pierwszy bez skrótów, trwa dwie i pół godziny. To popis aktorskich możliwości Bartosza Porczyka w roli Pustelnika/Gustawa. Niczego podobnego jeszcze w teatrze nie widziałem. Porczyk urasta na jednego z największych artystów teatru współczesnego. Przepraszam za ten patos Moja żona podsłuchała po spektaklu ciekawą rozmowę. Jedna pani zwróciła się do koleżanki z retorycznym pytaniem: "Jak można być takim Porczykiem?" Nie można, proszę pani, nie można! Porczyk śpiewa jak Sting, recytuje jak Zapasiewicz i przemienia się jak Al Pacino. Samo tylko wypowiedzenie z sensem tych wszystkich dziwacznych, nie zawsze logicznych monologów Mickiewicza jest na granicy ludzkich możliwości.

Porczyk to dziś najinteligentniejszy w Polsce aktor. Jest przy tym genialnym zwierzęciem scenicznym. Dzięki wybitnemu umysłowi, rozlicznym talentom i pracowitości zamienia swoje role w precyzyjne i skuteczne partytury dla transowych przepływów. Jego artystyczne transy są jednak szczególne, nie dystansują go, ale zakorzeniają w tu i teraz. Porczyk nawet w najbardziej odlecianej ekstazie reaguje na każde rozgłośne zachowanie widza czy partnera na scenie. Proponuje aktorstwo najwyższej miary. Znakomicie artykułuje najtrudniejsze nawet sensy, trafnie pointuje wypowiedzi, zaskakująco zmienia rytmy, każdy wybuch patosu kontrapunktuje autoironią. Biega, skacze, gra na pianinie, płacze a mimo to dochodzi każde słowo. Nie można od niego oderwać oczu. To trzeba koniecznie zobaczyć!

Na koniec drobna dygresja. Co jest z tymi dziećmi w polskim teatrze? Kiedy wchodzą na scenę, przestają być dziećmi i zamieniają się w zmanierowanych i żałosnych dorosłych. Chłopczyk w Widowisku cudnie zaśpiewał, ale i on z mówieniem miewał problemy. Inne dzieci w przedstawieniu wypadają fatalnie. Potrafią tylko piszczeć. Najbardziej to doskwiera w scenach z Porczykiem. Dwie dziewczynki bardzo udają, że są własnymi mamami, gestykulują i patetycznie wypowiadają swoje zdania. Żałosne! Gdzie był reżyser? Czy to wina naszej edukacji? Czy to szkoły zabijają w naszych dzieciach radość i każą im odgrywać nieswoje role? Czy może rodzice? A może gena jakiegoś mamy wszyscy wrednego? Bo z tymi sztucznymi dziećmi na scenie teatr polski morduje się od lat

Mam wielki szacunek do Michała Zadary za uczciwość i swoistą pokorę. Nie chce być ważniejszy od Mickiewicza. To w końcu Wieszcz wymyślił ten horror z widmami. Zadara znakomicie obsadził artystów i pozwolił każdemu wzlecieć. Mariusz Kiljan i Bartosz Porczyk wykorzystali tę okazję do stworzenia wybitnych kreacji, moim zdaniem unikalnych w dziejach polskiego teatru. Do tego robią to z wielkim poczuciem humoru, co wielce jest rzadkie w wystawianiu naszych klasyków. Bo klasyków trzeba w Polsce wystawiać na obolałych kolanach. O czym zapewne nie omieszkają przypomnieć Zadarze smutni recenzenci, udręczeni własną powagą. Bardzo jestem ciekaw części III, szczególnie w obecnych okolicznościach polityczno-militarnych

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji