Artykuły

Portret, popiersie. Pustka?

"Najbardziej boimy się zapomnieć" - mówi w pewnym momencie jedna z postaci w spektaklu "Geniusz w golfie". Ale w przedstawieniu w Starym Teatrze niezupełnie wprost pada inne pytanie: co zrobić, jeśli nie pamiętamy, bo nie mamy czego pamiętać? Nie przeżyliśmy tego, co nieustannie się wspomina, do czego powraca i co czci.

"Podobno kiedyś istniał człowiek, który był dla wszystkich wspólny" - czytam deklarację twórców spektaklu Weroniki Szczawińskiej i Agnieszki Jakimiak. "Wiemy, że odszedł i że nikt nie zastąpi jego braku. Wiemy, że to jemu powinniśmy wszystko zawdzięczać i że wszystko zostało zaprzepaszczone. Nie wiemy, co to znaczy".

Ja również należę do pokolenia, które "nie wie, co to znaczy". Nie widziałam spektakli Swinarskiego, jedynie o nich czytałam. "Rozmowy o Konradzie Swinarskim i "Hamlecie"" Józefa Opalskiego są jedną z lektur, do jakich powracam co jakiś czas, nieustannie zadziwiona przenikliwością myślenia reżysera, jego genialną intuicją i wyobraźnią, które nie kłóciły się z praktycznym myśleniem o scenie i jej ograniczeniach. Owszem, tęsknię do takiego teatru. I horyzontu myślenia, który wydaje się utracony, do którego nie ma już powrotu. Chociaż tak naprawdę bardziej przeczuwam, czym mógł być, niż wiem, do czego tak naprawdę i konkretnie tęsknię.

Geniusz w golfie - tytuł spektaklu Starego Teatru - odsyła do artykułu o Konradzie Swinarskim z 1965 roku, zamieszczonego w "Bild-Zeitung". "Geniusz w golfie" może brzmieć tajemniczo, a przecież doskonale wiemy, o kogo chodzi. Czy jednak na pewno? To pytanie Jakimiak i Szczawińska stawiają niezwykle dobitnie. Nie chodzi im tylko o to, co rzeczywiście wiemy o Swinarskim, o jego życiu i dziele. A jeśli niemożność wspomnienia nie jest żadnym brakiem ani ułomnością? Może trzeba myśleć inaczej - założyć, że właśnie to nieustanne odwoływanie się do przeszłości jest skazą? Ciąży. Przeszkadza. Czy rzeczywiście niemoc pamięci pokolenia nieznającego "Dziadów" czy "Wyzwolenia" jest brakiem, stratą nie do odrobienia? Czy ten nasz brak jest podwójny? Bo nie tylko straciliśmy Konrada, ale w ogóle nie doświadczyliśmy choćby tchnienia owej wielkości.

Spektakl, grany w Sali Modrzejewskiej, rozpoczyna się we foyer, między portretem a popiersiem Swinarskiego. Szóstka aktorów, ubranych w kostiumy w nasyconej żółci, czerwieni i błękicie, "nastraja się". Zdanie "Nastrój mnie, Konradzie, nastrój!" zostaje wykrzyczane i wyśpiewane w różnych tonacjach i w rozmaitych pozach. Elastyczność ciał aktorów jest niemal nieograniczona, zestaw gestów, jakich używają, nieustannie zaskakuje, a czasem nawet dziwi. Jednocześnie w każdym z kostiumów czegoś jest za dużo - a to podwójna kieszeń, a to trzy rękawy czy zbyt obszerny godet. Ubranie aktora dyktuje ciału formę: każde wyjście z niej wymaga wysiłku wydobycia się ze sztywnej materii kostiumu.

Najpierw jest opowieść o balu, "Pożegnaniu wiosny", który znamy z przekazów uczestników i tych, którzy o nim tylko słyszeli. Bal odbył się 2 czerwca 1968 roku w Zalesiu Górnym pod Warszawą, ma już swoją legendę, można o nim poczytać, można wpisać w rozmaite teorie socjologiczno-kulturowe. Agnieszka Jakimiak i Weronika Szczawińska rozpoczynają od tego wspomnienia, by uruchomić mechanizm pamięci - tej prawdziwej i tej zapożyczonej, "kiedyś" i "podobno". Kiedy aktorzy zaproszą widzów do Sali Modrzejewskiej, usytuowanej tuż obok sceny, na której grano legendarne spektakle Swinarskiego, rozpocznie się dziwna gra. Gra w pamięć, ale i w jej zaprzeczenie, w alternatywność historii i w mistyfikację faktów. Wreszcie: gra z ciałem, które musi poddać się ćwiczeniom umysłu i wyobraźni. Jak wówczas, gdy Małgorzata Zawadzka mówi fragment z "Wyzwolenia" Wyspiańskiego: "Chcę, żeby w letni dzień". Mówi z wysiłkiem, zmaga się z ciałem wyginanym w wymyślnych figurach, a jednocześnie zmaga się z artykulacją - w całym monologu zabrakło "r". "Chcę, żeby w letni dzień", powtarzane wielokrotnie, zmienia się w ćwiczenie, ale nie wiemy, jaki ma być jego rezultat, co jest wyznaczonym celem. Słowa Wyspiańskiego, zapamiętane z "Wyzwolenia" Swinarskiego, ale też zawłaszczone przez kulturę popularną, mimo że piękne - gubią swoje źródło, wytracają sensy. Pozostaje pytanie: to ćwiczenie aktora czy widzów?

Najpierw było "nastrajanie", teraz przyszedł czas na "rozstrajanie". Weronika Szczawińska buduje konstrukcję przedstawienia niezwykle precyzyjne, to właściwie partytura działań aktorskich, rytmów, napięć. Niezwykle ważny wydaje mi się wybór przestrzeni - z jednej strony "tuż obok" TEJ sceny i TEGO foyer, które pamiętają wszyscy widzowie Swinarskiego; z drugiej - intymnie, jak gdyby w geście rezygnacji, zaniechania, odbywa się tu przedziwny seans, a widzowie zasiadają na krzesłach ustawionych dokoła pola gry. W małej Sali Modrzejewskiej każdy gest, każdy szmer jest doskonale zauważalny.

Po "ćwiczeniach z pamięci" następuje "zabawa w odczarowanie": fakty nie są tu faktami, choć przecież mogłyby być. Konrad Swinarski nie ginie w katastrofie lotniczej, po prostu odchodzi, nie oddawszy znajomemu zepsutego parasola. "Nigdy tu już nie powrócę" - jak mantra wybrzmiewa ostatnie zdanie, jakie zapisuje na kartkach wysyłanych do Polski Konrad Swinarski. Bo przecież nie ginie, to się tylko komuś śniło. Pisze więc z coraz to innych mieszkań w Berlinie, pisze do tych, którzy pozostali. Powstaje Solidarność, wprowadzają stan wojenny, wybucha wolność Swinarski spotyka się w tym czasie z elitą intelektualną Europy i świata. Fraza "Nigdy tu już nie powrócę" brzmi nie tylko jak obietnica opuszczenia "tych tutaj", ale też wyzwolenia z obowiązku bycia legendą. Jednak też brzmi ciężko, jak zapowiedź pozostawienia nas właśnie z tylko z pamięcią, tą pamięcią. Już nie naszą, inną, nieustannie nam wmawianą. Swinarski w spektaklu Szczawińskiej umiera samotnie, gdzieś na obrzeżach cywilizacji, w posiadłości, w której ściany wypełniają ekrany telewizyjne. Wyświetlane są na nich filmy Godarda, spektakle Grotowskiego i Piny Bausch. O tym, że w końcu w domu za wysokim murem zaszła jakaś zmiana, świadczy wylewająca się przez bramę czarna maź, cieknąca z zepsutych monitorów.

Jeden z recenzentów napisał, że oglądanie "Geniusza w golfie" jest "jak lektura dobrego eseju". To prawda, ale i oglądanie, i lektura zakładają pewien dystans odbiorczy. W spektaklu Agnieszki Jakimiak i Weroniki Szczawińskiej oczywiste jest, że nie ma, nie może być nostalgii za tym, co niedostępne, nieprzeżyte, zaprzepaszczone. Zamiast nostalgii wybrzmiewa jednak coś innego, równie dotkliwego: zdziwienie faktem, że to, co wspólne było kiedyś możliwe. Że mogliśmy w ogóle wierzyć, że to "wspólne" może w ogóle zaistnieć. Gdziekolwiek, kiedykolwiek, jakkolwiek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji