Artykuły

Tezy i chwyty

Titanic zatonął. Amerykańskie gazety donoszą o śmierci ponad tysiąca pasażerów. Przytaczają relacje ocalonych z katastrofy, spośród których największe wrażenie na czytelnikach, zatapiających się w lekturze w ciepłych i bezpiecznych domach, robi, rzecz jasna, wzmianka o ilości biżuterii i luksusowej odzieży, jaką straciły podróżujące pierwszą klasą damy. Damy zmuszone do opuszczenia statku w nocnych koszulach, zajmujące miejsca w częściowo pustych szalupach - nie będą przecież szukać ratunku razem z plebsem.

"Balladyna" Radosława Rychcika, w której jedną z pierwszych kierowanych do widza informacji jest ta o zatonięciu statku, zaczyna się z dala od Southampton czy Nowego Jorku. Właściwie zaczyna się już w teatralnym foyer: publiczność witają mężczyźni w mundurach z okresu I wojny światowej i kobiety w pielęgniarskich fartuchach. Światło sceny przesłania ogromne płótno - na nim poszarzała "Wolność wiodąca lud na barykady". Właściwa akcja ruszy, gdy prowizoryczna kurtyna zostanie podniesiona. Gdzie jesteśmy? Chyba w lazarecie, gdzie opatruje się ciężko rannych, a przedstawienie "Balladyna" może być rozrywką dla rekonwalescentów. Ale Rychcik myli tropy: czasem odnosimy wrażenie, że akcja przenosi się do zamku Kirkora albo bliżej pól bitewnych.

No właśnie: z początku miałam wrażenie, że nie rozumiem niektórych rozwiązań. Ale po kilku scenach uznałam jednak, że oglądam spektakl, w którym podstawowy pomysł nie zostaje rozwinięty na tyle, by móc organizować cały świat przedstawienia. Albo nie jest w pewnych momentach porzucany - po to, by pozwolić nie tylko wybrzmieć "Balladynie" Słowackiego, ale przede wszystkim zaistnieć zamysłowi reżysera.

Kim bowiem jest Balladyna (Julia Trembecka), siostra Aliny (Izabela Gwizdak)? Tą, która musi zabić, by zbudować siebie od początku? Rychcik z początku pokazuje obie dziewczyny w kilku, jeśli użyć stwierdzenia właściwego dla analizy filmu, ujęciach. Bawią się piłkami do koszykówki, potem są siostrami miłosierdzia czytającymi kolorowe pisma (widzowie zauważają, że na okładce jednego z nich widnieje twarz Grety Garbo), w końcu zrzucają fartuchy, w rajtuzach i body ćwiczą najprostsze figury baletowe. Treningowi przygląda się siedząca w bujanym fotelu matka (Anna Demczuk). Reżyser kreśli prosty znak: oto młode kobiety są przygotowywane do wejścia w męski świat, urządzony podług patriarchalnych praw. Należą do nich wojna i walka o mężczyzn, a ściślej: o korzystny ożenek.

Temat Wielkiej Wojny w przedstawieniu Rychcika staje się zbędnym tłem. Nieustanne przypominanie o tym, że gdzieś niedaleko ludzie zabijają się w imię bliżej nieokreślonych racji i idei (druga część przedstawienia, jak informują napisy, rozpoczyna się podczas rozejmu bożonarodzeniowego w 1914 roku), rozmija się z historią kobiety, która zatłukła swoją siostrę (scena zabójstwa jest skomponowana tak, byśmy nie mieli żadnych wątpliwości co do determinacji Balladyny). W wywiadzie opublikowanym w "Dwutygodniku" reżyser mówił o "arbitralnym geście włożenia tej historii w początek XX wieku", wynikającym z faktu, że właśnie wówczas kobiety musiały przejąć męskie role. Tylko jak pogodzić tę tezę z tekstem, w którym Balladyna nie tylko zabija wszystkich, którzy staną na jej drodze, a potem tych, o których nie może zapomnieć, ale również wydaje wyrok na samą siebie? Bo nie o narodziny nowoczesności w nim idzie. Tekstu zaś reżyser nie porzuca, nie demontuje na tyle, by dokonywać tak zasadniczych przesunięć znaczeń i sensów.

Radosław Rychcik w "Balladynie", podobnie jak w świetnych "Dziadach" zrealizowanych w Teatrze Nowym w Poznaniu, zderza ze sobą elementy nie tyle obce, co odległe. O ile jednak w poznańskim przedstawieniu to starcie - mówiąc najprościej - działa i zaczyna uruchamiać szereg asocjacji, a przede wszystkim wywołuje wzruszenia, o tyle w rzeszowskim zawodzi. W "Dziadach" świetna dramaturgia i intensywność scenicznych obrazów rodziły energię, której działaniu poddawała się również publiczność. W "Balladynie" zbyt wiele jest scen chaotycznych, niedopracowanych, komponowanych pospiesznie - ta niedbałość zmusza widza do dekodowania poszczególnych znaków, wykluczając zarazem odbiór inny niż ten najprostszy, rekonstrukcyjny.

Podobnie jak w "Dziadach", tu również Rychcik odwołuje się do amerykańskiej popkultury (choć jednocześnie eksponuje markę lodówki - "Polar"): Goplana (Dagny Cipora) przypomina Shirley Temple, Grabiec (Waldemar Czyszak) - Frankensteina, i tak dalej. Ale w "Balladynie" popkultura nie stanowi kontry dla klasycznego tekstu, kontry, która coś w nim wywraca albo uświadamia jego otwartość. Nie staje się narzędziem budowania świata, a jedynie elementem kostiumu - tyleż efektownym, co zbyt ciasnym. Efektowność jednak zaczyna nużyć: to, co z początku wydaje się brawurową demolką naszego wyobrażenia o, najogólniej rzecz ujmując, tekście Słowackiego i jego scenicznym potencjale, zaczyna funkcjonować w postaci serii chwytów, wyrazistych, a zarazem przypadkowych.

Wiem, Balladyna nie jest gorsza od tych, którzy w imię pokoju wysyłają tysiące rekrutów na front. By przetrwać w świecie wojny (wojna - o czym przecież również pamiętam - zawsze może obudzić demony), musi być silna i bezlitosna niczym otaczający ją mężczyźni. Wyswobodzenie z systemu, który ogranicza wolność jednostki, wymaga ofiar, to także prawda znana. Pośród tych wszystkich oczywistych stwierdzeń nie mogę odnaleźć istotnego tematu przedstawienia Rychcika. Ani nowej "Balladyny".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji