Artykuły

Studium chaosu, czyli spotkanie z Józefem Szajną

Usiadł przy stoliku i popatrzył na zgromadzony przed dnim tłum młodych ludzi: słuchaczy pomaturalnego liceum i uczniów szkół średnich. Potem rozejrzał się po ścianach, na których wisiały nabytki Muzeum Okręgowego w Radomiu z ostatnich lat. W tej sali prezentowano akurat malarstwo polskie z przełomu XIX i XX wieku. Przekorny los sprawił, że on - klasyk awangardy, którego krytycy ulokowali gdzieś między surrealizmem a neodada, on - symbol łamania kanonów w sztuce, miał za tło dziewiętnastowieczne pejzaże, teraz, przy nim, jakby jeszcze bardziej anachroniczne. Spotkanie rozpoczęło się zestawem pytań o inspiracje, powinowactwo, o filozoficzne założenia jego sztuki, o miejsce w światowym panteonie twórców... A później nastąpił ponad dwugodzinny monolog. "Ktokolwiek słuchał Szajnę mówiącego o swojej sztuce, odniósł na pewno wrażenie pewnej anarchii myślowej. Te zdania bez końca, gdzie konkret goni abstrakcję, te nagłe zgrzyty, uskoki myślowe, te słowa skłębione, biologicznie prawie jak żywy twór jak wąż pożerający własną głowę... Monolog, w którym próżno szukać jasnych definicji, recept czy formuł, jednoznacznych odpowiedzi na pytania; monolog ten jest zawsze wielkim pytaniem, wątpliwością" - pisała Elżbieta Morawiec w książce poświęconej Józefowi Szajnie.

Posłuchajmy zatem

Całe życie szukam i nigdy nie było mi dość ciekawości. Chciałem poznać jak najwięcej, do kresu, do końca drogi. Ryzykować. Choćby ryzyko zaniosło mnie i do piekła. Do dnia dzisiejszego nie straciłem wrażliwości, tego, co pozwala mi chłonąć i czuć. Jeśli jesteś wrażliwy, to umiesz odbierać, ale i masz coś do dania. Ale żeby dać trzeba najpierw mieć. To znaczy - należy szukać, ale należy też odnajdywać. Kto nie jest niczego ciekaw, ten ma niewiele do powiedzenia. Kto ma niewiele do powiedzenia w teatrze - zaczyna tam tańczyć, grać, śpiewać, robi z teatru operetkę, ale nie tę gombrowiczowską. Ja chciałem mieć coś do powiedzenia, a że nie hamowała mnie żadna estetyka, więc szedłem własną drogą. Czy to jakieś wielkie ambicje mnie niosły? Raczej niosła mnie wewnętrzna potrzeba.

Przede wszystkim chciałem mieć rzetelnie ukończone studia. Ta moja przedwczesna dojrzałość... Miałem siedemnaście lat, gdy wybuchła wojna. Ten mój późny start... Miałem dwadzieścia sześć lat, gdy rozpoczynałem studia. Chciałem zapomnieć o tym, co było mi dane przeżyć jako nieszczęście pokoleniowe, co stało się za moimi plecami. Koszmar Oświęcimia. On we mnie tkwił, ale próbowałem się szarpnąć. W naukę. Z drugiej strony - ten zwierzęcy instynkt, to wyczulenie na przetrwanie, które w człowieku rozwija kres zagrożenia - kazały mi wybierać to, co najcenniejsze. Bez mamy, bez taty, bez dachu nad głową... Kiedy wróciłem z amerykańskiej strefy... Cóż było cenne? Pieniądze? Dobrze płatne zajęcie? Nic z tych rzeczy. Chciałem się wzbogacić w całkiem niepraktycznym znaczeniu tego słowa.

Nieczego nie żałuję. Nawet, że oblałem pierwszy egzamin, na architekturę. Pytał mnie późniejszy wiceminister kultury i sztuki, Wiktor Zin. Nie udało się - trudno. Człowiek, który jest raz na wozie, raz pod wozem, raz syty, raz głodny, jest mimo wszystko bogatszy. Głód i sytość dają pełnię.

Ja startowałem ciągle, jak nieopierzone kurczę, które chciałoby stać się - kurczę blade! - orłem. Będąc absolutnie nikim, chciałem być kimś. Dziś ludzie nie gonią za wykształceniem, ale za zajęciem: jednym, drugim, trzecim. Ja nie szukałem zajęć, pochłaniała mnie wiedza, chciałem zdobyć dwa tytuły magisterskie.

Wszedłem do teatru jako plastyk i scenograf, mając świadomość, że sztuka czy w ogóle cywilizacja XX wieku, opiera się na obrazie. Zaaranżować przestrzeń - to jakby stworzyć nowy świat. Mnie nie interesuje teatr literacki czy interpretacyjny, lecz teatr autonomiczny, który składa się z połączenia różnych dyscyplin, różnych elementów. Nigdy bym się nie zgodził na rolę biernego ilustratora cudzych treści. Tak było od początku, od czasów nowohuckich, współpracy ze Skuszanką, Krassowskim, moimi rówieśnikami. W tym samym czasie, w drugiej połowie lat pięćdziesiątych, Teatr Dramatyczny przygotowywał Witkacego. Robiłem tam scenografię. Jan Kott, wielki autorytet w sprawach teatru, napisał o tym spektaklu: "Witkacy przeszajnowany. Chwalmy Szajnę. Trafił demon na demona". I tu dał wykrzyknik. Zdominowałem spektakl, o reżyserze mówiło się znacznie mniej.

Byłem autorytatywny, byłem nieznośny dla reżyserów i dyrektorów. Wy myślicie, że ja tu będę jakieś pasy słuckie dawał, jakąś szlachtę przedstawiał, jakieś "Zemsty" cudze grał, zapóźnieni jesteście, w ogóle nie wiecie, co się w sztuce światowej dzieje... Kłóciliśmy się nieraz, ale to byli moi koledzy, stanowiliśmy pewną grupę, to samo pokolenie. Że mnie się udało - to właśnie dzięki tej koleżeńskiej atmosferze.

Ktoś tu pytał o Kantora. Teatr Kantora jest mimo wszystko teatrem literackim. Bardzo cenię dorobek Kantora, dużo większy niż mój - kiedy ja studiowałem, on już działał - ale jego wkład jest inny i mój inny. Ja przekazuję to, co we mnie chaotyczne, a on mówi, że wydobywa to, co w nim uporządkowane.

Dla mnie świat zaczyna się od przestrzeni. Jak powidziałem: wchodzę do teatru, widzę przestrzeń i myślę, jak ją zaaranżować? Jakie to będzie niosło metafory? Co będzie znaczyć? Stworzyłem przestrzeń - przychodzi aktor, zaczyna się moja rola reżysera. Ale ja właściwie nie reżyseruję, raczej inspiruję, inicjuję. Stworzenie postaci... Musimy się wspólnie zastanowić, jak rozbić tę zamrożoną, szklaną kulę, ten porządek zawarty w egzemplarzu sztuki, warunkujący aktora tak, że on nic innego nie może zrobić tylko zagrać zaślinionego staruszka, albo zaciągającego kresowo wieśniaka. Tak może być w filmie. Teatr to zupełnie inna dyscyplina. A i z kinematografią jest tak, że jedni tworzą filmy, a Fellini, Bunuel tworzą kino, tworzą sztukę.

Teatr mój noszę w sobie. On powstaje z mojej wyobraźni, moich przeżyć. Nawet, gdy to jest Dante, Witkacy, czy Kafka. Ja nie realizuję "Szewców" Witkacego czy "Zamku" Kafki. Sugeruję inne spektakle, własne. Muszę być sobie wierny. I nie ograniczę własnej wyobraźni.

Międzynarodowy Festiwal we Florencji. Przyjeżdża jakiś mały człowieczek z północno-wschodniej Europy - jakby powiedział Witkacy - i otwiera ten festiwal swoją propozycją, przedstawieniem pt. "Dante". Ale to nie jest "Boska komedia"! Oni mówią: to tak, jakby przez obozy koncentracyjne się szło, przez inne piekło. Na to ja: bo to jest o 500 lat bogatsze w doświadczenia ludzkości konteksty są inne. - Brawo! Brawo! - zawołał jakiś Amerykanin - tu przyjechał taki, który jest większym katastrofistą niż Franz Kafka! Ale to był Amerykanin, on nie wszystko rozumiał.

Chociaż właściwie nieważne są moje intencje. Pozostaje taka prawda, jaką ją odnajdują inni. Wprowadzam na scenę koło. Ktoś powie: to koło nas toczy, drugi: może to syzyfowa praca, trzeci: to koło nas więzi. Albo drabina. Idziemy, wspinamy się ku niebu, potem spadamy. Tego typu poetyckimi skojarzeniami tworzyłem pewne obrazy, w teatrze. Tworzyłem teatr, w którym plastyka nie stanowiła dekoracji, nie była historycznym kostiumem. Teatr mojej wyobraźni, moich niepokojów, pytań, na które nie znam odpowiedzi, moich przeżyć.

PISAŁ JERZY MADEYSKI: "Wielu już krytyków i teoretyków sztuki zadawało sobie pytanie: kim właściwie jest Józef Szajna? Malarzem, scenografem, rzeźbiarzem, grafikiem czy może architektem przestrzeni, tej rzeczywistej, scenicznej, bądź też umownej przestrzeni obrazu? I żaden z nich nie znalazł definitywnej odpowiedzi".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji