Artykuły

Koniec i początek

O premierze Mama zawsze wraca Muzeum Polin w reżyserii Marka Kality rozmawiają Jakub Moroz i Przemysław Skrzydelski

Skrzydelski: Idąc do Muzeum Polin na monodram Aleksandry Popławskiej, byłem pewien, że zobaczę kolejną, dość mimo wszystko przewidywalną, opowieść z serii wspomnień o Zagładzie.

Moroz: Też tak myślałem, bo w ostatnich latach tego rodzaju przedsięwzięć i narracji historyczno-psychologicznych było całkiem sporo. Zresztą projekty teatralne w rocznice powstania w getcie czy powstania warszawskiego to przede wszystkim zasługa powołanych kilkanaście lat temu instytucji. Wcześniej było o tym ciszej, nie było tylu możliwości.

Skrzydelski: Ale kłopot jest także w tym, że wszystkie te projekty teatralne nie zawsze wnoszą cokolwiek nowego, często doklejane do podniosłych obchodów trochę na siłę. W każdym razie myśleliśmy, myśleliśmy. Tymczasem – zaskoczenie.

Moroz: Tak, bo pomysł na ten spektakl wydaje się klarowny i uczciwy: pozwolić wybrzmieć tekstowi Agaty Tuszyńskiej, a właściwie słowom Zofii Zajczyk, której dzięki mamie udało się wydostać z warszawskiego getta. A precyzyjniej: która dzięki mamie przetrwała to getto na zupełnie innych zasadach niż nieliczni inni, gdzieś na jego skraju, ukryta w piwnicy przez dwa lata, aż do momentu wydostania się z niej w sierpniu 1942 r. Zofia miała wówczas cztery lata.

Skrzydelski: Powiedziałeś: przetrwała na innych zasadach niż inni nieliczni. To kluczowe, dlatego że ta opowieść to w dużej mierze rzecz o dzieciństwie naznaczonym przez grozę tego, co działo się na zewnątrz miejsca ukrycia, ale też naznaczonym delikatnością. Bo przecież mama zapewniała wszystko. Wracała do Zofii i organizowała jej cały świat. Jedno okienko na górze dawało jedynie światło. Ale całą resztę dawała matka. Dla Zofii było też naturalne to, że mama będzie z nią zawsze, również wtedy, gdy wszystko będzie już inne, gdy ci, którym udało się przeżyć Zagładę, znajdą się w Izraelu pod koniec lat czterdziestych. Niestety to się nie udało. Za swoje poświęcenie i ryzyko mama zapłaciła najwyższą cenę i odeszła w 1950 r. To także jest temat tej historii: dlaczego niektórzy za własny los płacą podwójnie, a Bóg – jeśli w ogóle istnieje – tylko patrzy i nic z tym nie robi. Jak to objaśnić? Pamiętajmy, że to też opowieść o trudnym przyjęciu w Izraelu i życiu z ciężarem wypieranej wobec innych, lecz zarazem kultywowanej w swoim wnętrzu, pamięci.

Moroz: To jedna z tych historii paradoksalnych. Dla nas, czytelników Tuszyńskiej i odbiorców monodramu Popławskiej, stanowi świadectwo zadziwiające, fenomen. Oto przez dwa lata, w takich okolicznościach, kształtuje się cała wyobraźnia dziecka, której autorką w zasadzie od początku do końca jest matka. Bo zgroza do tej piwnicznej komórki dociera, ale jest dawkowana, przetwarzana, natychmiast, na ile to możliwe, łagodzona przez tę najważniejszą osobę. I przez kolejnych kilkadziesiąt lat, aż do chwili wyjawienia przez Zofię Zajczyk tego świadectwa, ta wyobraźnia właściwie pozostaje taka sama. A może tak naprawdę ta sama? I taka pozostanie.

Skrzydelski: Tak, to istota sprawy, która sprawia, że Tuszyńska wokół tego proponuje wspaniałą literaturę. Jednak wiem, co masz na myśli, nazywając to paradoksem. Bo przecież jednocześnie to przekleństwo, piękne przekleństwo. Miłość matki, nieznająca granic, tak samo jak nieznająca granic miłość dziecka, jest wartością, mocą i zjawiskiem – właściwie każde słowo jest tutaj za słabe – które są przyczyną, sensem i celem wszystkiego. To koniec i początek. Poza tą miłością nie ma niczego. To zarówno wyzwalające, jak i tragiczne.

Moroz: Sądzę, że skala monodramu w reżyserii Marka Kality też pokazuje tę perspektywę. Z jednej strony wykonanie (unikam słowa: rola) Aleksandry Popławskiej w kontekście możliwych do zastosowania środków aktorskich jest po prostu ascetyczne, z drugiej jednak przestrzeń, którą wytwarzają grana na żywo muzyka i wideoanimacje, odsyła nas w jakiś inny rejon, pokazuje szerszy horyzont. Kosmos dziecięcej wyobraźni.

Skrzydelski: W której miesza się ta miłość i ta przeczuwana katastrofa. Zresztą skoro mówisz o przestrzeni, to znakomite warunki do wywołania takiego efektu, nie tylko akustycznego, daje ogromna sala widowiskowa Polinu. Nie pierwszy raz tak to zadziałało.

Moroz: Chwilami wręcz można odnieść wrażenie, że Aleksandra Popławska jest tylko ułamkiem tego kosmosu, gdyż dziś ten spektakl nabiera dodatkowego kontekstu.

Skrzydelski: To również wyjątkowo istotne, a teraz rozumiemy to lepiej. Koszmar wojny dociera do nas z nieporównanie większą siłą, gdy oglądamy te wszystkie zdjęcia i nagrania z dziećmi, które właśnie straciły rodziców, czy z matkami, które straciły dzieci. Rozmowa o cierpieniu zamienia się w donośny apel o człowieczeństwo, kiedy pokazujemy wojenny dramat rodzin.

Moroz: Wtedy wyobraźnia maluje nam najbardziej przerażające obrazy. W realizacji Marka Kality przerażających obrazów nie ma, ale to właśnie przez to, że fantazja młodego umysłu potrafi je wszystkie okiełznać. Na szczęście.

Skrzydelski: Wracając jeszcze do samej Aleksandry Popławskiej – mnie chyba najbardziej zaimponowało to, że jej sposób przekazywania wspomnień Zofii Zajczyk, jej retoryka, wypływa z aktorskiej skromności. To znaczy, nie widzę tu żadnej próby znalezienia dla siebie szansy, aby inaczej zaznaczyć akcenty, które wcześniej już ustaliła Agata Tuszyńska. Nierzadko w monodramach czy formach pokrewnych przytrafia się twórcom pokusa przeszarżowania albo choćby pokazania, że na scenie to jednak aktor jest w centrum uwagi. W tym przypadku jest dokładnie inaczej, liczą się sensy i obrazy. I skupienie.

Moroz: Zresztą Aleksandra Popławska natychmiast wywołuje skupienie także na widowni, więc reguły i relacja między artystami a odbiorcami są oczywiste. Poza tym w pewnej mierze to koncert żałobny, mimo że muzyka przywołuje absolutnie różne skojarzenia gatunkowe i razem z wideoanimacjami hipnotyzuje. Z kolei pulpit, przed którym stoi aktorka, podkreśla, że liczą się słowo, świadectwo, zdanie sprawy.

Skrzydelski: To prawda. I mam nadzieję, że ten tytuł będzie grany – przynajmniej takie było założenie – nie tylko na specjalne okazje, takie jak ta sprzed kilku dni. Nie ukrywam, że w ogóle niełatwo się o nim rozmawia. Przypominam sobie tom poezji Tadeusza Różewicza pod tytułem Matka odchodzi. Sytuacje niby inne, inne losy, wspomnienia synowskie, lecz w zasadzie myśli też krążą wokół tego, co pod koniec opowieści wyjawia Agata Tuszyńska.

Moroz: Spoglądam na tekst, zatem dopowiem: „Niewielkie zdjęcie mamy stoi w sypialni Zosi w Jerozolimie. Na odwrocie zapisano czarnym atramentem: 20 sierpnia 1942, pięć dni po ucieczce z getta. Zosia skończyła 80 lat. Stale rozmawia z mamą. Wszystko jej opowiada. A ona jej radzi”.

Skrzydelski: Czy istnieje cokolwiek ponad to?

Ocena: 4,5 / 6

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji