Artykuły

Debiutantka

"Błękitny diabeł" w reż. Józefa Opalskiego i Barbary Krafftówny Agencji Artystycznej Agart gościnnie w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Marta Fox w swoim blogu.

Stuknęły jej dwie siekierki, jak powiedziała, czyli 77 lat. Ale zamierza dożyć lat kaktusowych, czyli trzech jedynek: 111. Obchodzi 60-lecie pracy artystycznej i z tej okazji postanowiła zadebiutować w monodramie. Specjalnie dla niej napisał go Remek Grzela. Tytuł: "Błękitny diabeł".

Pamiętam ją przede wszystkim z filmu "Jak być kochaną". Oglądałam go jako nastolatka i potem jeszcze wielekroć. Film był adaptacją opowiadania Kazimierza Brandysa, reżyserował go Wojciech Has.

Barbara Krafftówna grała tam rolę Felicji, młodej aktorki, która zdecydowała się ukryć w swoim mieszkaniu Wiktora Rawicza (Zbigniew Cybulski), podejrzanego o zabójstwo Volksdeutscha. Wstrząsający film. To na nim uczyłam się, co znaczy poświęcać się, kochać za bardzo, ratować życie, co to jest wdzięczność i niewdzięczność, i jakim może być ciężarem, co znaczy - dystans, wyrozumiałość, własna ścieżka, nienawiść, zrządzenie losu, determinacja.

Oczywiście pamiętam słynne piosenki Krafftówny z Kabaretu Starszych Panów, także rolę Honoratki w "Czterech pancernych", jeszcze wiele innych, ale dla mnie Krafftówna to Felicja, majstersztyk gry aktorskiej, jej życiowa rola. Gdyby nie zagrała już nic więcej i tak przeszłaby do historii kina i to nie tylko polskiego.

Ale teraz, kiedy zobaczyłam Krafftównę w monodramie, w którym gra starą aktorkę, myślę, że żadna z gwiazd sceny teatralnej i filmowej nie mogłaby sobie wymyślić lepszej klamry dla swojej twórczości.

Krafftówna gra Marlenę Dietrich z czasów jej ostatniego filmu "Mały Gigolo" i lat późniejszych, kiedy to wycofała się ze świata, towarzystwa, zaszyła się w swojej dziupli i dzielnie znosiła teraźniejszość, w której nie było już błysku fleszów i uwielbienia, ani telefonów, ani podziwu świata, ani przyjaciół, ani rodziny. Jest tylko Elizabeth, opiekunka, sekretarka, przyjaciółka i widownia. Bo to przed Elizabeth będzie Marlena odgrywać swoje role do czasu, kiedy Elizabeth zagra dla niej.

Marlena uparta, silna, dumna, bezwzględna dla siebie. Świat mógł widzieć tylko jej tryumf, nie zobaczy zgonu. Jak trzeba, umrze na zawołanie, byle tylko nie być dla nikogo ciężarem i nie pokazać swojej słabości. Anioł zamienił się w diabła, ale ten pozostał w błękicie, czyli w niewinności swoich intencji.

Symbolika błękitu nie zawsze była związana z wiernością, niewinnością i opiekuńczością chrześcijańskich bóstw. W czasach przedchrześcijańskich czarownice posiadały niebieski płaszcze i rekwizyty. W późnym średniowieczu niebieski kolor był symbolem niewiernych i oszukanych. Ambiwalencja błękitu wyraża się zarówno w serdecznej radości, jak i w głębokim smutku. Poza tym wyniki psychologicznych badań mówią o korelacji błękitu z miłością i inteligencją, co znaczy, że między tą barwą i wymienionymi pojęciami istnieje uczuciowy związek.

Ciekawe, czy wiedział o tym wszystkim autor monodramu, Remek Grzela. Jeśli nie wiedział, to zapewne intuicyjnie przeczuwał, ponieważ w tych właśnie klimatach rozgrywa się dramat starej aktorki. Marlena Krafftówny potrafi magicznie wymykać się stereotypom, podobnie jak barwie niebieskiej przypisuje się efekt dali, czegoś nieosiągalnego, czasowego oddalenia, a więc tęsknoty za czymś, co dalekie lub minione.

Krafftówna niczym stara i cwana diablica przemyka się z roli od roli. Raz jest nieosiągalną dla wybitnego reżysera gwiazdą, raz rozkapryszoną uwodzicielką, czasem pijaczką, która tylko udaje przed sekretarką, że nie wie, jak rozcieńczoną wodą whisky pije. To znów jest mądrą kobietą i matką, godzącą się z sytuacją, w której zaniedbywana w dzieciństwie córka nie otrzymała tyle miłości, by móc teraz odwzajemniać ją starej matce. O, tak, Marlena wiedziała, że "każdy dla siebie, a Bóg przeciw wszystkim". I wiedziała to Krafftówna, dlatego zagrała Marlenę, która rzuca widownię na kolana, dawkuje emocje i wzruszenia.

Bardzo dobry tekst, napisany z wyczuciem sceny i umiejętnością wsłuchania się w racje kobiet, które odchodzą w zapomnieniu, ale i z przekonaniem, że nie ma takiego losu, którego nie przezwyciężyłaby duma, a może i pogarda. Los jest dla Marleny jej własnością, podobnie jak kamień dla Syzyfa tylko kamieniem. Marlena jest ponad swoim losem, dlatego jest od niego silniejsza i może go wygrać do końca. Zniewolona przez los, znajduje namiastkę wolności w rolach, będących zaprzeczeniem absurdalności swojego tragicznego położenia.

Taką właśnie Marlenę gra Krafftówna. Taką właśnie Marlenę zobaczył w monodramie Grzeli reżyser - Józef Zuk-Opalski, mistrz finezji i perwersji wysoce teatralnej, znawca "sexualnego zła", czającego się w pieśniach Kurta Weilla, Milvy, w tekstach Ionesco, Cosi fan tutte, listach do Doktorowej z Wilczej

Drżący, śpiewny głos Barbary Krafftówny, który nijak nie pasowałby do Marleny z czasów "Błękitnego anioła", doskonale współgra z Marleną, która ma już za sobą czasy divy ekranu i która bardzo chciałaby uwierzyć w słowa swojej legendarnej piosenki: "Ja jestem przecież po to, żeby kochać mnie".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji