Zły sen i dobrzy kochankowie
Niech to diabli. Zdaje się, że dopóki nie wymrze obecne pokolenie naszych reżyserów, nie zobaczymy już w Polsce przyzwoicie wystawionego Snu nocy letniej Szekspira. Nad piękną tą sztuką zawisła jak czarna chmura jej „nowoczesna” interpretacja Jana Kotta, wyrażona w jego szkicu Tytania i głowa osła, która uparcie straszy kolejnych inscenizatorów, a ci z kolei straszą nią publiczność. Zamiast „uroczej komedii” (Boy), czy „szekspirowskiej bajki” (Słonimski) oglądamy więc, w możliwie najbardziej ponurej dekoracji, inspirowane Kottem (i koszmarami Goyi) sceny pełne brutalności, wrzasku i zwykłego chamstwa, wprowadzani też jesteśmy w rzekomą „ciemną zonę animalnej erotyki”. Obawiam się, że tak jak niegdyś Kott na całe lata „załatwił” nam Conrada, tak teraz załatwił nam Szekspira, a w każdym razie Sen nocy letniej. Czy znajdzie się choć jeden reżyser, który potrafi spojrzeć na tę komedię inaczej?
Po obejrzeniu Snu w inscenizacji Macieja Wojtyszki w Teatrze Powszechnym w Warszawie myślałem, że może Rudolf Zioło w naszym Starym Teatrze pokaże wreszcie komedie, a nie koszmar. Niestety. Wprawdzie Puk krakowski nie zmienił się — jak u Wojtyszki — w trzech półnagich drabów, ale umazany na czarno i również półnagi Krzysztof Globisz także nie przypominał „Robina Dobrego Koleżki” (Robin Goodfellow), jakim u Szekspira jest przecież ten wesoły duszek. Znakomita skądinąd para: Monika Niemczyk (Tytania) i Jan Peszek (Oberon) też nie mogła zachwycać w ramach ogólnej „koncepcji” spektaklu, a Tezeusz i Hipolita (Ryszard Łukowski i Agnieszka Mandat) byli w ogóle przykrym nieporozumieniem, podobnie jak obie pary kochanków, wyczyniające niebywałe akrobacje, choć na Dorotę Segdę warto było przynajmniej spojrzeć. Sytuację ratowała trochę grupa ateńskich rzemieślników. Ale na dobrą sprawę powinno się było wyjść z teatru już zaraz po tym, jak na początku przedstawienia przez scenę przewędrował szereg kalek (no, bo Tezeusz „zdobył Hipolitę mieczem”, więc oczywiście trzeba było pokazać, że była wojna).
I jeszcze jedno: fatalną przysługę oddał Barańczakowi ktoś (pewnie także reżyser?), kto wpadł na pomysł, żeby w jego przekładzie umieścić fragmenty przekładu Gałczyńskiego. Różnice (na korzyść Gałczyńskiego) są dostrzegalne gołym okiem, a raczej dosłyszalne gołym uchem.
Już nazajutrz po tym złym śnie (istotnie, przyśnił mi się Zioło z głową Kotta) oglądałem prawdziwego Szekspira. W Teatrze Ludowym w Nowej Hucie Krzysztof Orzechowski pokazał nam Romeo i Julię, tragedię, do której Kott dotychczas się nie dobrał. Za to Orzechowski dobrał się do niej z kulturą i taktem. W tym przedstawieniu nawet przekład Barańczaka brzmiał poetycko. I aktorzy jakby trochę mniej wrzeszczeli, zamiast grać. Mniej się też gimnastykowali, choć oglądaliśmy kilka pojedynków i nawet Ojciec Laurenty wraz z Romeem tarzali się przez chwilę po podłodze, a dzielny franciszkanin poszturchiwał trochę nieszczęsnego Montecchi. Tata Capuletti także położył się raz na własnej córce, co zresztą — w danej sytuacji — nie wydało mi się niczym szczególnie zdrożnym. Tego rodzaju „plastyki ruchu scenicznego” zapewne już w „nowoczesnym” teatrze nie unikniemy, choć Orzechowski — w przeciwieństwie do Zioła — bardzo się pod tym względem opanowywał.
W tym przedstawieniu zademonstrowano wreszcie publiczności wielki pomysł dyr. Fedorowicza: Julię — amatorkę w teatrze zawodowym. (Jak wiadomo, zanim wymyślono szkoły aktorskie, we wszystkich teatrach „zawodowych” grali wyłącznie „amatorzy”). Tak więc zobaczyliśmy pannę Dominikę Bednarczyk, studentkę 1 roku prawa UJ w roli Julii. Ta dziewiętnastolatka grała „jak stara”. Ale z młodzieńczym zapałem i wdziękiem. Dobrze też mówiła tekst, co dzisiaj nie każdy „zawodowiec” potrafi. Chyba przeniesie się z prawa na PWST. I może jej tam nie zepsują, ani nie przewrócą w głowie. Szkoda byłoby dziewczyny. (Nawiasem mówiąc, poznałem też — już prywatnie — drugą Julię, wybraną w głośnym konkursie rozpisanym przez dyr. Fedorowicza: szesnastoletnią pannę Ewę Łacny, która chwilowo gra w skróconej wersji tragedii, obsadzonej przez nowohuckich skinów i punków (!). Ale sama jest dziewczyną spokojną, skromną, śliczną i także pełną wdzięku. I oczywiście — również utalentowaną.)
Nowohuckie przedstawienie Romea i Julii z pewnością godne jest obejrzenia. Na tle wszystkich zabiegów, jakim nasi reżyserzy poddają biednego Szekspira, ten spektakl wyróżnia się przede wszystkim — jak wspomniałem — kulturą, taktem, a to już bardzo wiele. Orzechowski po prostu pozwala nam słuchać Szekspira w należnym skupieniu, nie zakłócanym reżyserskimi „pomysłami”. W dyskretnej scenografii Elżbiety Krywszy, przy jak zawsze świetnej — i również dyskretnej — muzyce Stanisława Radwana, rozgrywa spektakl, który nie przynosi specjalnych artystycznych rewelacji, ale też nie denerwuje i nie drażni widza. Teatr w Nowej Hucie, dziś niewątpliwie najciekawszy teatr Krakowa, pozwolił mi ponadto przeżyć raz jeszcze wspomnienie Werony.