Artykuły

Rewolta zawsze wraca

Młoda autorka, młody reżyser. Ale to nie zawsze musi znaczyć bunt.

W przypadku wystawionej w Koszalinie polskiej prapremiery Rewolty Alice Birch – wschodzącej gwiazdy angielskiej dramaturgii – w reżyserii Filipa Gieldona – urodzonego w Sztokholmie (1983) filmowca (ukończył łódzką „filmówkę”, ma w dorobku wiele docenionych obrazów krótkometrażowych oraz fabułę „Luna” nagrodzoną w roku ubiegłym w Gdyni) – mamy jednak rzeczywiście z buntem do czynienia.

Może nie z jakąś wielką rewolucją (w teatrze, w sztuce wszystko już było, a w historii – no, cóż…), ale z rewoltą, sprzeciwem, protestem – owszem. Autorzy spektaklu wydają się zresztą świadomi źródeł i ograniczeń wszelkich rewolt, stąd podwójny w oryginale tytuł sztuki Revolt. She said. Revolt again, a i wyraźne jego echo w przedstawieniu: Rewolta. Powiedziała. Znowu rewolta.

O jakiej rewolcie mowa? Wbrew pozorom – na które wskazuje nacechowane polityką słowo – nie o rewolcie mas. Owszem, to rzecz o nas wszystkich, ale wykrzyczana – by tak rzec – intymnie. Bo to z jednej strony głos pokolenia – buntującego się przeciw fałszywemu ładowi świata – a z drugiej ponadpokoleniowy, prywatny sprzeciw wobec zakłamania języka i obyczajowych norm, które czynią z naszego życia przestrzeń niezrozumienia, pasmo bólu i udręki. A ten fałsz i zakłamanie zrodziły się w kulturze, która oferuje nam – o paradoksie – wyjątkową jak na standardy historii Wolność. Wolność osobistą i obywatelską; seksualną swobodę i etyczną dezynwolturę. To właśnie ta wolność – uświęcona prawem i zwyczajem – okazuje się jednak, zdaje się mówić Rewolta, naszą niewolą.

Przedstawienie w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym grane jest na jego najmniejszej Scenie Na Zapleczu, w bliskim kontakcie z publicznością. Co potęguje jego siłę, wzmacnia relacje z widzem. Relacje trudne – bo nie brak tu scen drastycznych, wulgaryzmów, a i po prostu spojrzeń w oczy – lecz ważne, bo przełamujące opór odbioru (choć na premierze zdarzyło się, że kilkoro widzów wyszło w trakcie). Trzeba jednak rzec, że Rewolta w BTD unika szokowania dla samego efektu. Tak, jest wyzywająca, lecz unika dosłowności, stawia na umowność i raczej dotyka nas niż uraża.

Zaczyna się wprawdzie mocno, ale trzy kolejne dialogi między kobietą i mężczyzną (występują w parach – kolejno: Żaneta Kurcewiczówna – Artur Paczesny, Beata Niedziela – Artur Czerwiński, Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska – Marcin Borchardt) – oszczędne w formie i mimo dużego ładunku emocji podszyte autoironią – trzymane są w karbach reżyserii. Brak zrozumienia między dialogującymi – a raczej wygłaszającymi monologi – podkreśla to, że nie mówią oni właściwie do siebie, a i na siebie nie patrzą; siedzą na oddalonych krzesłach, zwróceni twarzami do widowni.

Pierwsza z tych relacji dotyczy braku porozumienia najintymniejszego, w czasie seksualnego aktu (on chce bliskości, ale i dominacji, ona… też). Druga – odmiennego postrzegania rytuału zaręczyn i perspektyw życia po ślubie (on chce bliskości i miłości poprzez wzajemne oddanie, ona boi się, że on chce ją sobie podporządkować). Trzecia – relacji między pracownikiem (ona) i pracodawcą (on). Wszyscy mówią niby tym samym językiem, lecz znaczy on dla nich zupełnie co innego.

Owszem, przebija z tego ton feministyczny. To kobiety, na ogół, sytuowane są tu w rolach tych, co nie chcą być uprzedmiotowione, domagają się więc praw i zrozumienia. Ale – na szczęście – ponad tym feministycznym punktem widzenia jest jeszcze drugi, uniwersalny, wykraczający tak poza banał popkultury (mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus), a i poza tradycyjne genderowe obserwacje.

Bo obie strony tych martwych, skazanych na brak odzewu rozmów są ofiarami naszej współczesnej kultury. Choć jawią się sobie samym jako wyzwolone i odważne, nie potrafią wyjść ze swoich ról, wyzbyć się naprawdę swoich lęków, nie umieją się też otworzyć na człowieka – tego drugiego, innego, a w gruncie rzeczy tak samo bezradnego i samotnego.

Oszczędna w formie część pierwsza Rewolty (trochę tylko przerysowana komentarzem, jakim stają się muzyczne przerywniki między poszczególnymi scenami: piosenki Marii Peszek) przechodzi płynnie – poprzez wyrazistą sekwencję z „kobietą samotną” (Katarzyna Ulicka-Pyda) – w równie zdyscyplinowaną część drugą. Wystylizowaną „filmowo” na podobieństwo obyczajowych dramatów rodzinnych, typowych choćby dla angielskiego kina. A będącą spotkaniem przy stole trzech pokoleń kobiet: matki (Żenetta Gruszczyńska-Ogonowska), córki (Beata Niedziela) i wnuczki (Żaneta Kurcewiczówna). Rozmowa, która się między nimi odbywa, miała być – w założeniu (córki zwłaszcza) – rozmową oczyszczającą, przełamującą dawne urazy i traumy (córka została kiedyś odrzucona przez matkę, wnuczka jest niepełnosprawna intelektualnie). W rzeczywistości jednak pogłębia je, raniąc wszystkie jej uczestniczki. Pozór dialogu trzech eleganckich kobiet (ich „damski” kostium nie bez kozery jest tu kostiumem właśnie) – ułożonego z pustych słów i konwencji – nakłada na nie sztywniejący z każdą chwilą gorset, ciasny i bolesny.

Świetne aktorstwo tej rozbudowanej sceny (warto zwrócić uwagę na rolę młodziutkiej, rok po szkole aktorskiej, Żanety Kurcewiczówny) – granej na psychologicznych niuansach, półtonami – wzmacnia jej znaczenie w spektaklu. Skumulowane tu, zdławione emocje, niewyrażone słowa, niewykrzyczane krzywdy wybuchają tym intensywniej w finale. Domykającym Rewoltę rewoltą inscenizacyjną.

Ramy konwencji pękają, scena przenika scenę, epizod zjada epizod – ktoś kręci film porno, ktoś śpiewa, ktoś rozlicza się ze swoim i cudzym życiem – postaci monologują, spotykają się i potykają o siebie wzajem, oszczędne kostiumy i wystylizowana sceneria zostają zastąpione przez chaos scenografii (nagie upadłe manekiny), barw i strojów, a cisza ustępuje zgiełkowi i harmidrowi. Stylistyka groteski, elementy publicystyki na pograniczu agitacji połączone z karykaturą zdają się być urzeczywistnieniem tytułu przedstawienia.

Ale ta teatralna rewolta – umotywowana wprawdzie konstrukcją dramatu i jakby naturalnie wynikająca z części ją poprzedzających, bo będąca wybuchem, rozwalaniem barier – przemawia do widza słabiej niż części do niej prowadzące. Cóż, atmosfera przed burzą bywa bardziej dojmująca niż niejedna burza. Wprawdzie Filip Gieldon stara się temu finałowi nadać wymiar z lekka ironiczny, czyniąc jego wymowę tyleż szyderczą, co gorzką – nawet uzasadniony bunt przeradza się często w bezradność i chaos – ale ta puenta niknie właśnie w samym chaosie, ginie w natłoku, rozmywa się w bełkocie żartów i wyznań, grepsów i patetycznych oświadczeń.

Można by, oczywiście, zapytać, a jaka ma być niby rewolta, która nie rozumie sama siebie, jeśli nie taka właśnie? Jaką ma być, jeśli jest rewoltą kolejną, po której przyjdą następne? Nie wiem, jaka ma być w rzeczywistości, lecz sądzę, że w teatrze powinna być bardziej świadoma siebie niż te w życiu.

Ale mimo swych niedociągnięć (czy może właśnie – przeciągnięć, przerysowań) Rewolta w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym to przedstawienie interesujące i wartościowe. Prowokujące, ale i proponujące – myślenie o świecie i o nas samych. Młode w treści i formie. Nie zdziwię się, jeśli trafi na tegoroczny m-festiwal w Koszalinie (wrzesień) i stanie się na nim wydarzeniem. Jeśli nie na nagrodę, to na dyskusję na pewno.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji