Artykuły

Farsa z wydźwiękiem

Z dobrą farsą jest jak z atrakcyjną, ale niezbyt mądrą kobietą. Podoba się nam, krew nam przy niej żywiej krąży, ale w lepszym towarzystwie raczej się z nią nie pokazujemy, a i czujemy się zakłopotani na myśl o tym, że nas urzekła.

Proszę mi darować ten niewinny seksizm, sprowokowany skądinąd faktem, że farsa jest rodzaju żeńskiego. Ja sam zresztą na uroki farsy jestem dość odporny, więc w powyższym akapicie trochę teoretyzuję. A jako recenzent starej daty za punkt odniesienia, na scenach szczecińskich, mam świetne Porwanie Sabinek z roku 1983, które w Teatrze Polskim wyreżyserowała Bogusława Czosnowska, z rewelacyjnym Jackiem Polaczkiem jako Strzygą-Strzyckim.

Dlatego z rezerwą wybierałem się na Pensjonat pana Bielańskiego, austriacki hit z końca wieku XIX, wciąż w kręgu tamtejszej kultury żywy, a spolszczony właśnie przez Huberta Kaluzę i Marka Gierszała. Co było skądinąd zabiegiem podobnym jak w przypadku Sabinek, które też z oryginału braci Schontanów na polską miarę przerobił Tuwim.

Z tym większą więc przyjemnością napisać mogę, że i tym razem zabieg ten okazał się udany (cóż, nie na miarę Tuwima, ale Tuwim to Tuwim), a farsa w Polskim – jak i tamta sprzed lat – nie tylko bawi, lecz i daje teatralną frajdę.

Wprawdzie wiedeńskie realia oryginału ciążą polskiej wersji – przeniesienie akcji do Krakowa, w środowisko galicyjskich ziemian i mieszczan nie wypada zbyt wiarygodnie – lecz autorzy spektaklu zdają się większą wagę przykładać nie tyle do konwencji epoki czy kultury, z której rzecz zaczerpnęli, ile do zabawy teatrem i formą farsy właśnie. Zaryzykuję tezę, że Pensjonat… to w ogóle spektakl o teatrze – tym na scenie i w życiu.

Intryga fabularna jest prosta, choć przewrotna. Bo korzysta z typowego dla farsy schematu komedii omyłek i piętrzących się „udawanek”, co sprawia, że zarówno nabierani, jak i udający wirują coraz szybciej w kołowrocie nieporozumień, a role obu stron wymykają się spod kontroli, obnażając paradoksalny charakter rzeczywistości. Ale też to staje się kanwą swoistej gry schematami oraz pretekstem do tzw. głębszej refleksji.

Oto ziemianin Maurycy Stolnik (Michał Janicki), zaintrygowany wieścią, że w Krakowie otwarto zakład dla psychicznie i nerwowo chorych, zapragnąwszy spędzić dzień wśród „prawdziwych wariatów”, skłania swego siostrzeńca Alfreda (Filip Cembala) – obiecując mu wynagrodzenie – do zorganizowania sobie odwiedzin w wariatkowie.

A że łaknący gotówki Alfred podejmuje wyzwanie i z pomocą przyjaciela Kazimierza Czereśniaka (pełnowymiarowy debiut Olka Różanka) aranżuje mu odwiedziny w tytułowym pensjonacie, mającym tu pełnić rolę „domu wariatów”, świadomi i nieświadomi uczestnicy intrygi zostają wciągnięci w wir wydarzeń, które wymykają się spod kontroli.

Ale że mamy do czynienia z komedią, wszystko zmierza do końca tak szczęśliwego, że zbiorowe szaleństwo nie tylko nie burzy bohaterom życia, lecz i porządkuje je w sposób dla nich radosny.

Marek Gierszał w pełni świadomie ogrywa konwencję farsy. Nie wahając się korzystać z jej totalnej błazenady, a i z jej słabości czynić atut. Stąd zabawa najdrobniejszym komediowym grepsem – wtykaniem piór damskiego kapelusza w oko kelnera (świetny Mateusz Kostrzyński jako trzymający fason garson) czy – na odwrót – pójście na całość. Patrz: turlanie się po scenie; i to dosłowne! gdy Stolnik staje się mimowolnym uczestnikiem prób do Otella i ofiarą aktorskiego talentu (raczej: braku talentu) Adama Łopatowicza (Piotr Bumaj).

Cała zabawa ma zresztą podwójne dno. Nie tylko dlatego że śmiało ujawnia… dno właśnie, czyli niski poziom, a  zarazem fundament farsy (patrz scena, w której Łopatowicz chowa się do szafy, po czym wyskakuje z niej w panice, gdyż cuchnie tam naftaliną), ale i dlatego że żongluje żartami na własny temat. Czasem bardzo własny! Nie bez kozery „prawie aktor” Adam Łopatowicz nazywa się dziwnie podobnie do… dyrektora Polskiego – Adama Opatowicza.

Uważny widz znajdzie zresztą w spektaklu i inne nawiązania do nazwisk i związanych z nimi, a cenionych w Polskim, klimatów teatralno-kabaretowych. I tak Kazimierz Czereśniak, malarz, zda się być echem Kazimierza Wiśniaka, krakowskiego malarza i scenografa, jednego z filarów Piwnicy pod Baranami, a szwagierka pana Bielańskiego – w tej roli Małgorzata Iwańska – zwie się Tołbaczewska, jak hrabina z Kabaretu Starszych Panów (grana przez Irenę Kwiatkowską). W sferze skojarzeń sytuuje się też zapewne majątek Stolnika – Bronowice (Wesele Wyspiańskiego), a jego siostra Helena Bodziewicz (Elżbieta Donimirska), wydaje się swym wdowim nazwiskiem sugerować pokrewieństwo z niejakim Bodziewiczem, autorem klasycznego Kodeksu Honorowego. Zabawę w skojarzenia można zresztą mnożyć: Stanisław Bielański (Adam Zych) jest np. wizerunkową kopią Alberta Einsteina.

To wszystko byłoby, oczywiście, nieistotne, gdyby konstrukcja przedstawienia nie dźwigała obciążeń farsy jako takiej. Ale dźwiga. Dzięki dynamicznej reżyserii oraz wykorzystaniu farsowego potencjału tekstu. A w dużej też mierze za sprawą dobrego aktorstwa. Całego zespołu, choć jasne, że w takich realizacjach liczą się indywidualności z vis comica.

Dlatego atutem spektaklu jest Michał Janicki, którego komediowy temperament – bywa, że obciążający inne jego role – w tym akurat wypadku unosi postać Stolnika na wyżyny tej konwencji. Zwłaszcza w drugim akcie, gdy osaczony przez okoliczności i próbujący się z nimi zmierzyć Stolnik, oscyluje między swą pomysłowością a bezradnością, zaś grający go Janicki staje się, by tak rzec, równocześnie… trzema braćmi Marx (że nawiążę do farsowej klasyki kina).

Na brawa zasługują też Piotr Bumaj (nie tylko z tej racji, że z prześmieszną powagą ogrywa pewną językową wadę Łopatowicza) – oraz Sławomir Kołakowski – z wdziękiem wcielający się w przerysowaną figurę podróżnika-samochwały. Nie zawodzi Olga Adamska, celebrująca elegancko fumy i miny baronowej Sołowiejczyk, autorki „powieści z wydźwiękiem”, a Jacek Piotrowski – trochę paradoksalnie, bo dzięki aktorskiej dyscyplinie – czyni z epizodycznej postaci majora Gromskiego cacko „militarnej” karykatury.

Wszystkie te postaci mieszczą się zresztą ładnie w stylowej scenografii, zwłaszcza zaś w kostiumach z epoki (a raczej: teatralnej tej epoki symbolice), więc ogląda się spektakl z przyjemnością. Choć zapewne wprost proporcjonalną do podatności widza na uroki farsy.

Tyle że – jak to z przyjemnościami bywa – apetyt rośnie w miarę jedzenia. Dlatego trochę się przyczepię. Nie dość na przykład wykorzystano rodzimy koloryt wynikły ze spolszczenia. Czuje się niekiedy jego sztuczność, a i niedostatek odniesień do współczesności.

Na ten niedostatek pewnie i nie narzekał, gdyby sztuki nie wpisano w ramy dodatkowe – bo przerywnikiem między aktami są sceny z kataryniarką (Katarzyna Sadowska) wyśpiewującą kuplety na tematy różne, ale właśnie współczesności tyczące. Napisał je Artur Andrus – mistrz w tym fachu – tymczasem teksty są zgrabne, acz nieco blade. Może miały być łagodnym kontrapunktem dla brawury na scenie, ale efekt jest taki sobie.

Żywioł farsy pochłania z kolei wspomnianą na wstępie „głębszą refleksję”. Owszem, mamy na nią szansę, gdy zaczniemy się zastanawiać, jak to jest z naszym widzeniem świata. Czy aby nie ulegamy iluzji, podobnie jak Stolnik widzący wokół siebie wariatów, a niedostrzegający, że sam zaczyna grać rolę szaleńca i jako taki jest postrzegany. Tyle że zabawę w „kto jest kim” i zgadywanka, jakie są rzeczywiste granice naszego „domu wariatów”, prowadzono mało wyraziście i trochę jakby przy okazji farsowego widowiska, w którym wszystko wolno.

Za to zasługą Pensjonatu… w Polskim jest bez wątpienia to, że z owego „wszystko wolno” zrobiono profesjonalny, utrzymany w stylistyce gatunku użytek. Jakby i przy tej okazji Pani Farsa mrużyła do nas oko. Oczekujecie, żebym była farsą „z wydźwiękiem”? To czytajcie powieści baronowej Sołowiejczyk!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji