Artykuły

Emigracja jako zadanie

Z Piotrem Szalszą rozmawia Wacław Krupiński

Wacław Krupiński: Jest Pan muzykiem, absolwentem Akademii Muzycznej, ale w sumie całe życie zajmuje się Pan tylko popularyzowaniem muzyki…

Piotr Szalsza: Faktycznie, grałem głównie w czasie studiów, i to w Krakowie, w orkiestrze Jerzego Gerta, ale i wtedy pisałem już do prasy; moja pierwsza recenzja dla „Ruchu Muzycznego” wiązała się też z Krakowem – dotyczyła Audiencji Schaeffera wystawionej w Krzysztoforach przez Jana Peszka oraz grającego na wiolonczeli Jerzego Klocka. Szybko uznałem, że źle się czuję w masie, czyli w orkiestrze, że wolę zostać solistą. I poszedłem do telewizji jako redaktor muzyczny.

Od 1983 roku mieszka Pan w Wiedniu, skąd wybór?

Po wyrzuceniu z pracy w stanie wojennym moim celem był Nowy Jork. Ale tak się złożyło, że w Wiedniu szybko nawiązałem kontakty z tamtejszą telewizją, z operą kameralną – i zostałem. Po półtora roku już miałem austriackie obywatelstwo.

I zaczął Pan tam propagować muzykę polską. Jest Pan autorem m.in. hasła Kraków w austriackiej encyklopedii muzycznej…

To wielotomowe wydawnictwo, które oczywiście głównie ukazuje muzykę tego kraju, a zatem i czasy monarchii, ergo Galicji. A więc – Kraków. Punktem ciężkości hasła są zatem 123 lata c.k. monarchii, ale opisuję i muzykę w Krakowie od powstania miasta, jak i okres od I wojny światowej do dziś. Chyba nie ma w języku niemieckim innego tak obszernego hasła na ten temat.

Dużo reżyserował Pan w austriackiej telewizji publicznej…

Dobrze, że używa pan czasu przeszłego, teraz bowiem programów artystycznych powstaje tam bardzo mało.

Tam też?

Nie daj Bóg, by w Polsce stało się podobnie. 10 lat temu produkowano, powiedzmy, 50 filmów w ramach publicystyki kulturalnej, obecnie – góra pięć. Zlikwidowano redakcję muzyki w telewizji austriackiej – kraju muzyki!

Wiele z tych Pana wiedeńskich przedsięwzięć wiązało się z Polską…

Zawsze moim celem była realizacja projektów łączących te kraje, stąd zajmowałem się polskimi Habsburgami, Chopinem w Wiedniu… Ktoś kiedyś mądrze powiedział, że emigracja to nie los, tylko zadanie. I jak ją tak traktować, to można bardzo dużo zrobić – dla siebie, dla kraju i dla tej sprawy. Moja fascynacja Karolem Szymanowskim, któremu niegdyś poświęciłem książkę, zaowocowała przed dwoma laty wiedeńskim festiwalem jego muzyki i sympozjum naukowym; teraz wyjdzie książka z tymi referatami, pierwsza po niemiecku o tym kompozytorze.

Miał Pan też kontakt z gigantami świata muzyki – poważnej i jazzu…

To z racji zdobytego w Austrii zawodu reżysera programów muzycznych, funkcji, której w Polsce nie ma. Koncerty symfoniczne, oratoria, koncerty jazzowe są tam reżyserowane. Taki reżyser musi znać nuty, musi przeanalizować partyturę, po czym rozpisać ją na ujęcia – pamiętam, że symfonię Brucknera rozpisałem na 380 ujęć…

Po raz drugi współpracuje Pan z Teatrem Ludowym, wcześniej reżyserował Pan musical Siostry Parry, znów Kraków…

Ten musical był takim przedsięwzięciem łączącym kraje; austriacka sztuka o losie Żydów z Galicji, którą przetłumaczyłem i po raz pierwszy zaistniała w Polsce. A wszystko dzięki poznaniu w Wiedniu dyr. Jerzego Fedorowicza, zaproszonego z grupą dyrektorów przez jedną z agend ministerstwa kultury.

Teraz zobaczymy Antygonę w Nowym Jorku Janusza Głowackiego. Podziela Pan opinię Jana Kotta, że to obok Emigrantów Mrożka i Do piachu Różewicza jeden z najlepszych dramatów ostatnich lat?

Na pewno jeden z najatrakcyjniejszych. Najlepszym tego dowodem jest to, że jest tak często grany. W październiku miał dwie kolejne premiery w Polsce. Sam tej sztuki nigdy na scenie nie widziałem. W Austrii Janusz Głowacki jest nieznany. A wybrałem ten tekst także dlatego, że daje aktorom świetne pole do popisu.

Ale opisany przez Głowackiego los kloszardów z Tompkins Park na Manhattanie nie jest doświadczeniem Panu znanym…

Bezpośrednio nie, ale dużo podobnych typów spotkałem w słynnym obozie Traiskirchen tuż po znalezieniu się w Austrii. Z potężnymi problemami alkoholowymi, z perspektywą do jutra…

Też odczytuje Pan tekst dramatu poprzez Becketta i Czekając na Godota, jak czynił to Kott?

Ja idę bardziej w groteskę, w czarny humor; ten tekst ma nastrój typowy dla Głowackiego – choćby z Polowania na muchy, ironii, żartu, ale i odnajduję w nim wiele dowcipu rodem z filmu Miś. Antygonę…. nazywa się tragikomedią, ja te proporcje odwracam w kierunku „komediotragiki”. A ponadto z powodu mojej „schizmy” muzycznej, pozwoliłem sobie wprowadzić i akcenty muzyczne.

Jakie?

Niech to zostanie niespodzianką. I to nie jedyną. Cieszę się natomiast z miejsca wystawienia tej sztuki – nowa scena Ludowego zwana Stolarnią, ma wszelkie atrybuty, by stać się miejscem kultowym. Do Antygony… – jak ulał.

I tak reżyserując w teatrze znów Pan jest solistą.

Fluidy teatralne chłonąłem od dziecka. Zabierany przez rodziców widziałem Matkę Courage z Heleną Weigel, i Burgtheater, i Laurence’a Oliviera jako Tytusa Andronikusa… A moje doświadczenia teatralne biorą się głównie z pracy telewizyjnej, czego ukoronowaniem była przed siedmiu laty inscenizacja dla Teatru Telewizji Placu Bohaterów Thomasa Bernhardta ze Zbigniewem Zapasiewiczem, Krystyną Jandą, Janem Englertem, Ewą Dałkowską, Anną Seniuk i Martą Klubowicz.

Która teraz zagra w austriackiej wersji Antygony…

A może trochę później i w krakowskiej. Na razie niemal równolegle do niej powstaje wersja niemiecka z Gabrielem Abratowiczem, Martą Klubowicz jako Antygoną i krakowianinem Piotrem „Kubą” Kubowiczem jako Saszą. Marta i Piotr spędzili w Wiedniu wiele lat jako emigranci, mają tam też swoją widownię; on m.in. jako główny wykonawca Godzinek wg Rilkego. Premiera Antygony…, zarazem pierwszej sztuki Głowackiego w Austrii – 25 listopada, po czym będzie grana przez tydzień w bardzo dobrym teatrze Kiinstlerhaus. Współpracuje przy jej przygotowaniu znów kilka polskich i austriackich instytucji, w tym, jak i przy Siostrach Parry, Wiener-Krakauer Kultur-Gesellschaft.

To będą inne wersje?

Na pewno, także z powodu innych aktorów, ich osobowości, doświadczeń. To bardzo przyjemne inaczej malować ten sam temat. Poza tym immanentne cechy języka też wpływają na klimat sztuki. A w Wiedniu zagrają po niemiecku Polacy, będzie zatem sytuacja jak w dramacie, kiedy to Portorykanka, Polak i rosyjski Żyd mówią nie w swoim języku. Jedynie Policjant posługuje się mową ojczystą.

Głowackiego sam Pan tłumaczył?

Nie, wziąłem przekład już funkcjonujący na rynku niemieckim.

Na razie jednak zobaczymy wersję polską…

A w niej Beatę Schimscheiner, Andrzeja Franczyka jako Saszę, Jacka Wojciechowskiego jako Pchełkę i Jerzego Fedorowicza w roli Policjanta, którzy wiele wnieśli do tej sztuki.

Na emigracji spędził Pan 20 lat, wielu powraca, jak choćby wspomniana Marta Klubowicz…

Są momenty, kiedy mam wrażenie, że w ogóle nie wyjechałem, tym bardziej że zacząłem odwiedzać Polskę bardzo szybko, kręcąc tu filmy, zbierając materiał do książek… To tak blisko. A zarazem tyle jest jeszcze łączących te kraje tematów, ludzi. I to jest to zadanie emigranta, o jakim wspomniałem wcześniej. Na kolejne 100 lat.

A propos lat; obchodzi Pan w tym roku potrójny jubileusz – 60. urodziny, 40 lat pracy, z czego 20 w Austrii…

Mój wnuk się nawet zapytał ostatnio: Czyżbyś ty, dziadek, miał 120 lat?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji