Artykuły

Winni czarodzieje

Polański, Komeda, Hłasko, ale też Charles Manson i kulisy zbrodni, w której zginęła Sharon Tate, niewyjaśniona wciąż śmierć autora słynnej kołysanki z Rosemary’s Baby i zagadkowy kres życia jego przyjaciela pisarza, a potem inne, dramatyczne zgony, które układają się w zaskakująco logiczne – choć podszyte szatańskim dreszczem – konfiguracje…

Pomysł na tę opowieść intryguje od razu: oto aktor-narrator (Maciej Litkowski) jawi się przed nami w roli prokuratora, który prezentuje nam, widzom – będącym tu jakby ławą przysięgłych – dowody zbrodni – czy może raczej życia naznaczonego, dotkniętego zbrodnią – zwykłe, lecz niezwykłe przez swą rolę w opisywanych wypadkach przedmioty z dołączoną do nich policyjną winietką.

Jesteśmy więc w sądzie, a może po prostu przed telewizorem, na którego ekranie śledzimy program zaaranżowany na proces, jeden z tych programów, które obficie prezentują różnego rodzaju kanały tematyczne, oferujące nam sensacje i zagadki dotyczące modnych czy też wiecznie medialnych tematów. Formuła zda się więc dobrze znajoma, a kto wychował się na tego typu programach, które na polski grunt przeszczepił z sukcesem Bogusław Wołoszański, chętnie połknie haczyk.

Rzecz w tym, że o ile od początku spektaklu nie mamy pewności, czy traktować tę formułę serio, to odpowiedzi na owo pytanie nie otrzymujemy w zasadzie do końca. Celowy to zamiar – element założonej gry z widzem – czy jednak słabość tej inscenizacji, jaką jest monodram w stylu stay tuned w Teatrze Małym? Nie wiem. Obawiam się jednak, że właśnie ta wątpliwość już sama w sobie czyni ze spektaklu kalifornia nieśmiertelni, przedsięwzięcia Justyny Litkowskiej i Macieja Litkowskiego, realizację tyleż atrakcyjną, co nie do końca spełnioną artystycznie.

A że ku temu spełnieniu dążyła, świadczy choćby finał przedstawienia – aktor-narrator usiłuje połknąć taśmy, będące zapisem prezentowanych wydarzeń i domniemywań – prowokująco performerski, niepokojący, lecz ocierający się o karykaturę, jakby szydząc z naszych ciekawskich oczekiwań i popkulturowych przyzwyczajeń do realności spiskowych teorii.

Chętnie bym tę kpinę wziął do siebie – w imieniu wszystkich nas, podglądaczy życia i śmierci gwiazd show-biznesu – gdyby nie – no właśnie, nie owo wrażenie, iż uderza ona raczej w opowiadaczy. Doszukujących się w okrutnym mordzie w willi Polańskiego, przypadkowej śmierci Komedy, rytuałach Indian Hopi, szaleństwie Mansona, numerologii i astrologii, tęsknotach gwiazd popaździernikowego PRL i wódce pitej przez nie w SPATiF-ie demonicznych związków przyczynowo-skutkowych.

Żeby być jednak sprawiedliwym wobec autorów przedstawienia. Ogląda się je bardzo dobrze, a niepewność co do intencji przekazu jest w trakcie spektaklu raczej zachętą niż przeszkodą w tym oglądaniu. W czym duża zasługa Macieja Litkowskiego, pełnego energii, świetnie komunikującego się z publicznością i trzymającego ją w napięciu, a przy tym intrygująco zdystansowanego do swej roli prokuratora-narratora, detektywa-reportera.

Ten reporterski ton opowieści to efekt wykorzystania w scenariuszu słynnego w swoim czasie tekstu Krzysztofa Kąkolewskiego Jak umierają nieśmiertelni (1970), który był zresztą zarazem – zgodnie ze słowami autora – „baśnią udokumentowaną”. Co dokumentował Kąkolewski? Proces przenikania się życia i fikcji, która chciała nadać sens życiu, a prowadziła do jego końca oraz do katastrofy, która spadała na innych. I rodzącą się w owym czasie – epoce dzieci-kwiatów i kontrkultury – potrzebę dotarcia w głąb „prawdziwej” egzystencji, którą pokrywał lukier mieszczańskiego, kapitalistycznego blichtru, ale też artystowskich mód i rytuałów; tyle że owa głębia okazywała się często pułapką. Niekiedy śmiertelną właśnie, prowokującą samospełniające się proroctwa, i ujawniającą zarazem straszliwą pustkę (wymyślanego) życia.

W przedstawieniu napisanym przez Justynę Litkowską i wyreżyserowanym przez Szymona Kaczmarka tamta gorzka, reporterska diagnoza rozmywa się jednak, a sama „baśń” wyrasta ponad „dokumentalną” formułę. Szkoda. Zwłaszcza że współczesna, zanurzona w postmodernizmie kultura jeszcze bardziej zaciera granice między rzeczywistością a jej wyobrażeniem. Byłoby się więc z czym mierzyć demistyfikując dzisiejszy świat, w którym fikcja chce coraz mocniej naśladować życie, a życie staje się fikcją.

Mimo to naprawdę warto zobaczyć kalifornię w teatrze przy deptaku Bogusława. Kto wie, może właśnie jej niejednoznaczność sprowokuje nas do pytań, które nie dotyczą bynajmniej wyłącznie gwiazd kultury, ale i nas wszystkich, zapatrzonych w ten nieboskłon.

Jest w przedstawieniu znakomita scena, której tło stanowi fragment filmu Niewinni czarodzieje Wajdy (wideoprojekcje Kingi Dalskiej to mocna strona spektaklu): warszawska ulica, z widocznym w oddali Pałacem Kultury i Nauki, a na niej grupa młodych – artystów, nonkonformistów, kandydatów na wielkość w sztuce – w spontanicznym, „performerskim” zgrywie. Są wśród nich Polański i Komeda. Czarodzieje niewinni, czy też – właśnie – winni? Swojego losu, naszego zapatrzenia, wspólnych dramatów. I – jakkolwiek by to zabrzmiało – przyszłości świata, w którym ludzkie tęsknoty budzą prawdziwe demony.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji