Artykuły

Zjawy ujawnione

Plakat do tego przedstawienia – jakby z dawnej szkoły polskiego plakatu wyjęty – to znakomita synteza intencji, jakie są w dramacie Bogusława Kierca zawarte. Białe męskie slipki i czerwone damskie majteczki ułożono na nim tak, że trudno nie pomyśleć o narodowych barwach.

Ten sygnał wpisany w plakat autorstwa Oliwii Ziębińskiej, który – obawiam się – z przyczyn różnych – nieczęsto będzie jednak obecny w przestrzeni publicznej – powtórzony jest też sugestywnym znakiem w scenografii najnowszego przedstawienia Malarni. Na pierwszym planie mamy bowiem dwa proste łóżka – materace – jedno z białą, drugie z czerwoną pościelą.

Ale to co jawnie symboliczne i manifestacyjnie prowokujące na pierwszym planie, na drugim – staje się tu – i stoi ciężko, wymownie – równie symboliczną tajemnicą. A jest nią wielka czarna skrzynia. Z której – już w pierwszej scenie – wychodzi jeden z bohaterów spektaklu, można też chyba rzec – główny jego bohater – Antoś (Michał Lewandowski). Ale ta skrzynia niebezpiecznie przypomina katafalk. A zarazem postument pomnika.

Bo też właśnie w takiej podwójnej przestrzeni – między tym co prywatne, intymne, jak małżeńska sypialnia, a społeczne, zewnętrzne, jak pomnik i grobowiec, dzieją się Łzawe zjawy roku pamiętnego – obrachunkowa i kameralna zarazem psychodrama Bogusława Kierca.

Jej autor, a w tym przypadku również reżyser, przed laty – ale i później – mocno związany ze szczecińskim Teatrem Współczesnym – nie krył w poprzedzających premierę wywiadach, że punktem wyjścia dla tej sztuki było rzeczywiste wydarzenie z pewnego wieczoru i nocy w lutym roku 1984, w którym osobiście uczestniczył. I że tamta urodzinowa kolacja – w domu jednego z jego przyjaciół – stała się dlań tym, czym bronowickie wesele dla Wyspiańskiego.

Jej słowa i sytuacje – spisane już nazajutrz – stały się z czasem kanwą dramatu, którego prywatność zyskuje wymiar symboliczny, społeczny. I narodowy właśnie. Ale odnoszący się w tym przypadku nie do PRL stanu wojennego (czy raczej tuż powojennego, bo tamten z lat 80. trwał od grudnia 1981 do lipca 1983), lecz do naszej współczesności. Tu i teraz.

U Wyspiańskiego była więc „chata rozśpiewana” i „roztańczona gromada”, a u Kierca – mieszkanie w bloku, choć i w tej biesiadzie uczestniczą artyści: tancerze, malarze, ludzie sztuki. Mówiąc dokładnie: trzy pary, których związki – jak pokaże czas – to nie tylko typowe związki przyjacielskie czy środowiskowe, oraz – przynajmniej oficjalnie – wspólnota poglądów i postaw – ale i erotyczno-obyczajowy galimatias, emocjonalne uwikłanie, psychologiczny splot przypominający tyleż taniec, co zapasy.

Halinka (Adriana Janowska-Moniuszko), Kazia (Ewa Sobiech), Iza (Magdalena Wrani-Stachowska) są tu zresztą nie tylko partnerkami swoich mężczyzn – Roberta (Mateusz Wiśniewski), Zygmunta (Adam Kuzycz-Berezowski) i Adasia (Michał Lewandowski), ale też – by tak rzec – frakcją kobiecą rywalizującą ze światem facetów.

Wspólnotowość w tej mierze też jednak okaże się złudna, bo relacje damsko-męskie komplikuje znacznie fakt, że bohaterów łączą związki nie tylko heteroseksualne. I może one właśnie szczególnie mocno rozsadzają konwencję.

O ile jednak punktem wyjścia do Łzawych zjaw… przed laty było zderzenie tego co domowe i tego co publiczne w życiu ówczesnych opozycjonistów (dodajmy dla jasności: nielegalnych, „podziemnych”), o tyle dzisiejsza inscenizacja sztuki wychodzi od sytuacji uniwersalnej, dla której istotna jest nie tyle konkretna data wydarzeń, ile podobieństwo realiów społecznych. Oto bowiem znów – mówi Bogusław Kierc – mamy do czynienia z takim samym jak wtedy uwikłaniem i pomieszaniem, tym samym rodzajem napięcia pomiędzy tym, co w naszym życiu publicznym i prywatnym. A bohaterowie tego pierwszego męczą się – i swoich bliskich – w tym drugim. Będąc, tak samo jak kiedyś „bohaterowie podziemia”, naznaczeni kłamstwem, obłudą, sekretnymi traumami i wzbierającymi w ciszy pretensjami do siebie i świata.

Owe pretensje i traumy, fałsze i niewypowiedziane dotąd słowa, obsesje i ukryte tęsknoty wydobywają się – jak to zwykle bywa – w momencie przesilenia, którym okazuje się we Łzawych zjawach… banalnie konwencjonalna z początku, towarzysko-przyjacielska biesiada przy pysznych sałatkach pani domu i alkoholu, którą nawiedzają zjawy i demony domagające się zaspokojenia.

Kim się pożywią przy urodzinowym stole Adasia? Jaki będzie ów polski kac nazajutrz rano?

Bogusław Kierc jest nie tylko aktorem i reżyserem, ale bywa też – jak wiadomo – pisarzem: poetą, eseistą, dramaturgiem. Łzawe zjawy… zdają się też być swego rodzaju summą jego artystycznych zatrudnień i talentów. Jego własna sztuka w jego własnej reżyserii to przedstawienie skrojone na miarę, pełne teatralnych skojarzeń i to takich bardzo serio, a zarazem rzecz lekka, podszyta ironią, można też sądzić, że i autoironią, zdystansowana do wielkiej symboliki, która jednak stanowić ma o jego sensie, no i skrząca się słowami.

Problem w tym, że takie własne widzenie własnego tekstu bywa też kłopotem dla inscenizatora. I mam wrażenie, że nie do końca poradził on z nim sobie w tym przypadku. Jako że to, co dla autora-reżysera mniej czy bardziej czytelne, dla widza czytelne jest nie zawsze; jakby brakowało tego spojrzenia z zewnątrz, które niektóre sceny czy dialogi czyniłoby dobitniejszymi, jaśniejszymi.

W efekcie Łzawe zjawy… rozpadają się troszkę na poszczególne, słabo ze sobą związane sceny, a idea całości znika chwilami w mgiełce aluzji. W efekcie ów egzystencjalny brak, o którym opowiada przedstawienie, staje się też i brakiem przebijającym ze spektaklu. Mimo śmiałości obyczajowej unikającego twardych racji, wymykającego się w grę, niedookreślenie.

Choć nie ulega, oczywiście, kwestii, że owo niedookreślenie, gra znaczeniami, ulotność i nieuchwytność wpisane zostały w inscenizację celowo. Mamy tu wszak do czynienia nie ze społeczną publicystyką czy moralitetem, lecz – tak naprawdę – ze spektaklem poetyckim. A Kierc-autor to przecież poeta słowa, wytrawny lingwista korzystający z kulturowego bogactwa języka. Ale też „podsłuchiwacz”, czerpiący chętnie z mowy codziennej, nowomowy potocznej. W tym więc przypadku jest to język nie tylko powszedni, ale i środowiskowy, więc „wyższy”, a przy tym soczyście bezceremonialny, pełen wulgaryzmów, które jednak tracą swą ostrość poprzez groteskowy nadmiar i komiczną bezradność.

Trzeba tu w ogóle powiedzieć, że to, co najsugestywniej wypada w przedstawieniu na scenie Malarni, podszyte jest właśnie humorem. Czują to również aktorzy, dzięki temu sceniczna psychodrama lepiej trafia do widza. Humor to gorzki, żart kpiący, nieoszczędzający bohaterów, a więc też – jak można mniemać – i nas wszystkich. Zapętlonych w swoje poczucie braku, niespełnienia, niepotrafiących sobie poradzić z podwójnością (czasem potrójnością, a bywa, że większą wielokrotnością) ról, w których obsadza nas życie.

I podobnie jak nam, zapewne, zjawy wyłażące czasem spod pościeli i ze skrzyń naszych domów tylko na chwilę ujawnią fałsz tego, w czym tkwimy i czym zatruwamy innych. Tylko na chwilę, bo puentą „nocnego” spektaklu Bogusława Kierca jest właśnie powrót poranka. Zimnego i przenikliwie studzącego nocne płomienie, artystyczne i histeryczne wybuchy prawdy…

Wesele się skończyło, Panowie i Panie, czekają nas co najwyżej poprawiny. Czy wrócą w ich trakcie zjawy, które nas o łzy przyprawiły, ale i ośmieszyły nas – wzajem – wobec siebie? Może i wrócą, zawsze wracają. Ale damy radę! Niestety.

Damy sobie radę ze zjawami oraz z tymi, co nam o nich przypomnieć zechcą. I znów wskoczymy do naszej biało-czerwonej pościeli. Ale czy na pewno damy w niej sobie radę – ze sobą?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji