Artykuły

Różewicz i szalone krowy

Zapowiedzi łudziły i kusiły: miała być stworzona z wielkim rozmachem inscenizacja znakomitego dramatu Tadeusza Różewicza, szokująca sceniczna satyra na bezkształt współczesnej cywilizacji. Teatr miał zatrząść się w posadach z powodu bijącej ze sceny filozoficznej prawdy, a widz miał zostać egzystencjalnie dotknięty, „uderzony mocnym obrazem” (sic!) i tym samym zmuszony do refleksji nad kondycją współczesnego świata. Anna Polony miała, niczym archaiczna bogini, chronić i podtrzymywać upadające ludzkie życie, zarażać energią i biologiczną aktywnością. Zapowiedzi były szumne i imponujące. Po spektaklu został jedynie niesmak, rozczarowanie i naiwne pytanie o sens.

Jaki związek z dramatem Różewicza mogą mieć Condoleezza Rice, Robert DeNiro i Kofi Annan? Albo priony i embargo na brytyjskie mięso? Henryk Baranowski w swoim najnowszym spektaklu najwyraźniej postanowił rozbudzić leniwego widza i urządzić mu test na inteligencję. Odpowiedź na zadane pytanie okazała się banalna, ale zgodnie ze starą prawdą, która mówi, że najciemniej pod latarnią, naiwny widz mógł się nie zorientować. I choć obecność Leszka Kołakowskiego można jeszcze zrozumieć (wszak i sam dramaturg filozoficznym laikiem nie był), to wyżej wymienione osoby i zjawiska z dramatem Różewicza nie mają oczywiście nic wspólnego. Za to bardzo ścisły związek łączy je ze spektaklem. Reżyser najwyraźniej stwierdził, że dramat sam się nie obroni, że nie jest dostatecznie uniwersalny, a zawarta w nim wizja świata to za mało, aby wzruszyć dzisiejszego niewrażliwego widza. I „uzupełnił” tekst Różewicza elementami niezbędnymi do prezentacji problemów współczesnego świata. Pomysł, niestety, nie okazał się trafiony, bo zamiast apokaliptycznej wizji cywilizacji zdehumanizowanej i zagrożonej zagładą, otrzymujemy sporą dawkę informacji na temat choroby szalonych krów i smutnych losów owieczki Dolly. Oczywiście, problemy te są poważne i sztuka zaangażowana społecznie nie powinna ich omijać czy bagatelizować. Ale czy rzeczywiście warto nimi „wzbogacać” dramat Różewicza i tak dość obfity w znaczenia? A jeśli nawet, to czy koniecznie za pomocą tanich chwytów, rodem z teatru bulwarowego?

Pierwszy akt rozgrywa się w kawiarni. Kilka przykrytych białymi obrusami stolików, brązowe parawany, kredens, trochę rupieci. W głębi sceny, na wprost widowni wielkie okno oklejone strzępkami gazet. Po lewej stronie siedzi Stara Kobieta (Anna Polony). Ubrana w niebiesko-zieloną warstwową suknię i wielki turkusowy kapelusz z piórkiem, sprawia wrażenie damy z zamierzchłej epoki. Jej wysmakowaną elegancję zaburzają zwisające z sukni kawałki tkanin, fragmenty robótek ręcznych. Kobieta próbuje zainteresować sobą młodego Kelnera (Tomasz Schimscheiner), który z nieukrywanym obrzydzeniem i lękiem usiłuje spełniać jej zachcianki. Za oknem toczy się III wojna światowa, wszyscy prawdziwi mężczyźni polegli na polu walki, woda jest reglamentowana, wyje syrena karetki pogotowia i słychać szum samochodów. Kiedy okno zostaje na chwilę uchylone, do wnętrza kawiarni wlewa się tłum ludzi. W pewnym momencie, tanecznym krokiem na scenę wchodzą trzej śmieciarze, którzy wyśpiewując didaskalia (ukłon w stronę Brechta?), wprowadzają Piękną Dziewczynę. Modnie ubrana, ponętna długonoga blondynka skupia na sobie uwagę Kelnera, co wywołuje złość i zazdrość Starej Kobiety. Sytuacja jednak szybko się rozwiązuje, Piękna Dziewczyna zostaje wywieziona za scenę w kontenerze na odpady przez śpiewających śmieciarzy. Stara Kobieta kokietuje mężczyznę coraz intensywniej, a gdy jej zaloty okazują się nieskuteczne, zaczyna wydawać polecenia.

Od Kelnera domaga się pieszczot kompleksowych, od stóp do głów, ale jej życzenie nie zostaje spełnione, bo w dziedzinie miłości mężczyzna okazuje się zupełnym laikiem. Bezpłodna dotąd, Stara Kobieta, pragnie mieć dzieci, chce ponownie zaludnić wymierającą ziemię. Pragnie rodzić i tuczyć się, aby zapewnić sobie i swojemu gatunkowi przetrwanie, ale jakoś trudno uwierzyć w jej słowa. Anna Polony wypowiada je z taką gracją i wdziękiem, jakby nie dotyczyły najpierwotniejszych ludzkich instynktów biologicznych. Jej determinizm jest zaskakująco elegancki, czysty, wręcz naiwny, zwłaszcza w scenie z Lekarzem. A wdzięk i gracja, są chyba nie na miejscu, zwłaszcza, że pierwszy akt kończy się sceną porodu: Stara Kobieta siedząc okrakiem na kawiarnianym stoliku wykrzykuje swoją nieposkromioną chęć bezustannego wydawania na świat jak największej ilości dzieci. Ostatni bastion wyżu demograficznego z zachowaniem zasad savoir vivre’u.

Gdy po trzydziestominutowym antrakcie podnosi się kurtyna, z kawiarni nie zostaje nic. Na jej miejscu pojawia się bliżej niezidentyfikowana przestrzeń, przedzielona foliową zasłoną. Prześwitują przez nią wielkie piętrowe łóżka – ni to wojskowe prycze, ni łóżeczka dziecięce – na których leżą stare walizki i foliowe worki. Pośrodku czarny kontener na śmieci. Za kurtyną niemy tłum: maszerujący w zwolnionym tempie żołnierz, przechodnie czytający gazety, dzieci w wózkach. Przy stoliku z lewej strony sceny siedzi Stara Kobieta. Ubrana w czarno-białą sukienkę i różowy sweterek wydaje się znacznie młodsza, spokojniejsza i bardziej radosna, niż w pierwszym akcie. Z nadzieją patrzy przyszłość i spokojnie dzierga na drutach białe, wełniane śpioszki. Wokół niej, na podłodze, leżą jej trzy córki: Kloto, Lachezis i Atropos, które z mitycznymi Mojrami wspólne mają jedynie imiona. Ubrane w pomarańczowe, zielone i niebieskie kostiumy, utrzymane w dyskotekowej estetyce (getry, bluzy, spódniczki, tenisówki), są pełne trywialnej witalności, cukierkowe i banalne. Czytają kolorowe „kobiece” pisemka, ćwiczą, bawią się laptopem, jedzą. We wszystkim naśladują matkę – powtarzają jej słowa, gesty.

Obok Cyryl walczy z muchami i włosami w nosie Pana dystyngowanego, spośród tłumu wyłania się Ślepiec. Jazzband brawurowo wykonuje piosenkę o kwantach, prionach i demonach, do rytmu której zgrabnie pląsają córki Starej Kobiety, powracający z wojny Kelner-dezerter, zaczyna wątpić w Boga. Stara Kobieta krzyczy, że wszyscy powinni rodzić, między innymi wspomniani już Leszek Kołakowski i Condoleezza Rice. W pewnym momencie foliowa kurtyna podnosi się i tłum zaczyna tańczyć, Młodzieniec gra na saksofonie, robi się ogólne zamieszanie zakończone wejściem Policjanta. Widać nie ma on za grosz poczucia humoru, a trójkąt zawieszony na lufie pistoletu wcale go nie bawi. Sytuację rozwiązuje niema, niezbyt przejmująca scena zabójstwa Młodzieńca. Samotna Stara Kobieta w półmroku woła swojego jedynego syna. Niestety na próżno. Gdy uświadamia sobie, że chłopak nie żyje, powoli zapada się w ziemię, schodzi do krainy cieni. Ale bez wstrząsu – to tylko teatralna zapadnia.

Twórcom spektaklu nie udało się oddać najważniejszych sensów zawartych w dramacie Różewicza: ani głęboko zanalizować kondycji współczesnego świata, ani obnażyć ciemnych stron ludzkich instynktów biologicznych. Udało im się za to stworzyć teatralną bombonierkę, nadziewaną efektownymi chwytami scenicznymi, które w nadmiarze mogą wywołać w widza lekką niestrawność. Lekką, bo taka też jest forma spektaklu. Dramat został ujęty w ramy komedyjki obyczajowej z elementami wodewilu. Brakowało tylko happy endu i fajerwerków na zakończenie, chociaż rozwiązanie ostatniej sceny na zasadzie „deus ex machina” razi równie mocno, jak przesadny optymizm całego przedstawienia. Gdzie w tym wszystkim Różewicz? Gdzie wielkie aktorstwo? W zapowiedzi, chciałoby się rzec. No cóż, nie wszystko można mieć, niestety. Ale może lepiej nie chwalić spektaklu, zanim pomyślnie przejdzie próbę sceny? Ot, żeby nie zapeszyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji