Artykuły

Sekrety życia

Wtorek

O godzinie 14 minut 13 za biurkiem siadłem, by o przedstawieniu Sekretne życie Friedmanów napisać, a ledwie minutę później przyszła interesująca, cała i. mojej ulgi ulepiona, refleksja: „A może by tak… nie dziś… a jutro… Hę…?”.

Środa

W południe powtórzyła się myśl wtorkowa. Nie protestowałem.

Czwartek

A niby w czym czwartek gorszy jest od środy i wtorku?

Piątek

Cóż począć, z Sekretnym życiem Friedmanów jest trochę jak z dentystą. Nie da się ocalającego spokój ducha rytuału odwlekania ciągnąć w nieskończoność. Niestety. Trzeba w końcu zdobyć się na heroizm, tak, należało zacząć. Zasiadłem więc kolejny raz – lecz, zacząć się nie dało. Biurko brudne. A przecież nie uchodzi pisać na blacie zafajdanym. Więc – szmata, pasta, pucowanie. Finał trudu – piękne lśnienie…! Tyle tylko że w trakcie pucowania blatu podłogę pod biurkiem poplamiłem szpetnie, a to nie uchodzi. Więc – szmata, wiadro, woda, zmywanie. Pięknie? Owszem, wręcz cudownie… Lecz trochę i nie, gdyż, niesprawiedliwie. Pod biurkiem parkiet, owszem, błyszczy, lecz reszta parkietu w estetycznej poniewierce. Znów tedy szmata, wiadro, woda, pucowanie. I byłoby pięknie, czyli mógłbym zacząć, lecz… |ak zacząć, skoro kolejna niedopuszczalna asymetria się objawia? Pod biurkiem cacy, reszta podłogi w gabinecie cacy, lecz szyba w drzwiach gabinetu nie cacy. Dalejże więc szmata, płyn do czyszczenia szkła i sucha gaza polerująca… Co dalej? Klasyka: od rzemyczka do koniczka. Rytuał sprzątania w tempie rozkręcającym się! Coraz szybciej i szybciej! Okna w gabinecie, szyby w sypialni i kuchni, parkiet w sypialni, kafelki w kuchni, kuchenka gazowa, naczynia, czajnik, krany na błysk i na glanc kurki kuchenki gazowej, klozetowa muszla do białości jej głębin najgłębszych, żarówki wszystkie, klosze co do jednego… I już. nie szybciej, a szaleńczo, z iście slapstickowym dygotem, z chaplinowskim amokiem w oczach… Oliwienie zawiasów, przetykanie dziurek od klucza, przywracania klamkom lśnienia, strząsanie finezyjnym pióropuszem kurzu z liści doniczkowych kwiatów… Słowem – wszystko! Absolutnie wszystko, dom cały, punkt po punkcie! I wszystko to z pieśnią na ustach, pieśnią Lokajów od Witolda Gombrowicza, dzielnie liżących trzewiki jaśniepaństwa!” Oj, pucem go do glancu!

I glancem go do pucu! Ozorem! Ozorem! Hej ha, hej ha, hej ha!”… Zanim zemdlałem z bydlęcego wycieńczenia, czołgając się po przed pokoju, próbowałem złowić zupełnie zsiniałymi palcami tyci motek kociej sierści, sennie w kącie wirujący, lecz nie dałem rady… Cyniczny rechot zwycięskiego klaczka – to ostatnie, co pamiętam… A następne, co zapamiętałem, to jak mnie, pół-trupa, Gosia po przyjściu z pracy podnosi z podłogi i solami cuci. Kochana Gosia…

Niedziela

Nie chce być inaczej – moja próba pisania o seansie Sekretne życie Friedmanów skończyła się tym, że umarłem w przedpokoju. Cala prawda jest jednak trochę inna. Otóż – tego właśnie pragnąłem. Wołałem bowiem samotną śmierć w męczarniach niż portretowanie “Sekretnego życia Friedmanów”. Lecz rzeczywiście ciekawe jest, iż, jak teraz dostrzegam, moją męczeńską śmiercią niechcący trafiłem w sedno tego dzieła teatralnego, gdyż tak jak umarłem w piątek u siebie w przedpokoju, walcząc z kłaczkiem – tak umarłem na chodnik po obejrzeniu Sekretnego życia Friedmanów. W obu przypadkach przyczyna tragedii była jednaka. Fizyczne wycieńczenie totalne.

Wtorek

Tam, w bodaj trzypiętrowym – i niestety bez windy – gmachu na tyłach Teatru Ludowego, gmachu, gdzie mieści się Scena Stolarnia i gdzie grane jest Sekretne życie Friedmanów, przez Marcina Wierzchowskiego wy reżyserowane, tam zatem, na tamtych schodach stromych – ile kilometrów pieszo pokonałem, śledząc trzygodzinny, pozbawiony przerw, seans? Powiedzieć, że tuzin, to mało powiedzieć. A przecież w prologu nic nie wskazywało, że się wykończę. Zaczęło się normalnie. Ludzie normalnie na widowni siedzą wygodnie, normalna ciemność normalnie zapada, po czym normalnie reflektory błyskają, na scenie zaś, jak to w teatrze, aktor się pojawia, najwyraźniej narrator, i zaczyna snuć opowieść o zdarzeniu dość słynnym, zdarzeniu nade wszystko prawdziwym. O tych smutnych zajściach Andrew Jarecki film dokumentalny Capturing the Friedmans kiedyś stworzył. Oto Arnolda Friedmana, komputerowego nauczyciela, i jednego z jego synów o pedofilię posądzono. Śledztwo długie było, bolesne, długi i bolesny był proces. Miała rację władza? Winni byli, czy niewinni? Do dziś – same niejasności. Jedno wszakże pewne – za plecami śledztwa i procesu rozsypuje się zacna rodzina Friedmanów, narasta obcość, puchnie ból, kruszeje dawne życie w czterech ścianach domu niegdyś spokojnego… I to już wszystko.

Czwartek

Zaczęło się więc normalnie, jak na normalny teatr przystało. Lecz nie minęło pięć spokojnych minut seansu, a okazało się, że narrator to nie narrator tylko przewodnik wysokogórski, zapewne tatrzański. Zagaiwszy temat, rzekł: „A teraz poproszę państwa za mną". Cóż było robić? Wstaliśmy i poszliśmy pokornie.

Piątek

Przez bite trzy godziny bez wytchnienia – a każda kolejna dwa razy dłuższa od poprzedniej chodzenie schodami w górę i w dół. Na wszystkich piętrach – pomieszczenia wielkie, małe i średniej wielkości. By tak rzec, stacje niesprawiedliwego cierpienia Friedmanów. Ich mieszkanie, sala komputerowa, wielka sala sądowa, gabinet głównej sędziny, pokoik jednego z synów, więzienna przebieralnia, pokój przesłuchań – a każde z tych miejsc skonstruowane w poetyce skrajnego realizmu, wszystko w nich takie, dokładnie takie jak w życiu prawdziwym. My zaś – w niekończącej się podróży. W górę, w dół, w lewo, w prawo, w dół, jeszcze w dół, na strych, na parter, w górę, w lewo… Trzy godziny jak wieczność, sto osiemdziesiąt minut wspinaczki, dziesięć tysięcy osiemset sekund człapania coraz, mozolniejszego, coraz bardziej somnambulicznego, w końcu – prawie bez świadomości. Człapania przypominającego los bohatera filmu Kazimierza Kutza Zawrócony – los nieszczęsnego Tomka Siwka, któremu zomowcy kazali w samych skarpetach ganiać schodami w górę i w dół aż do omdlenia, do tej ciemnej chwili, kiedy Siwek wołał umrzeć, niż pokonać kolejny stopień schodów, który zapewne rechotał z padającego Siwka tak cynicznie, jak koci klaczek ze mnie, gdym siniał w przedpokoju. Lecz to jeszcze nie koniec…

Niedziela

Kłopotliwa wiara twórców w to, że wysokogórskie zmęczenie widza wyostrzy jego zmysły i pozwoli głęboko przejąć się losem Friedmanów – to pół biedy. Drugie pół – męczące jak trzygodzinna wspinaczka – tkwi w monotonii, brawurowo mówiąc, estetycznej. Dzieło Wierzchowskiego – który to już w ostatnich latach w Krakowie spektakl teatralny, co w istocie nie jest ani spektaklem, ani teatrem, tylko szczerą, społecznie zaangażowaną publicystyką, dzielnym, doskwierająco oczywistym reportażem bez cienia tajemnicy, metafory, sztuki po prostu? Który to z rzędu sceniczny komunikat zaledwie? Który to artykuł monotonny, od innych tym się różniący, że bezlitośnie perypatetyczny? Lepiej nie liczyć… Ale za to – nie ma co kryć – mieszkanko moje odpicowane tak, że mucha nie siada.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji