Artykuły

Klauni i moraliści

Porządkując notatki ze spektakli minionego sezonu, wróciłem na chwilę do Męża i żony, komedii Aleksandra Fredry wystawionej w warszawskim Polskim. Jednej z trzech – na cały sezon i cały kraj! – inscenizacji którejś ze sztuk wielkiego komediopisarza. Już nikt lub prawie nikt nie potrafi się tymi brylantami cieszyć; warszawski spektakl tylko to potwierdza. Jarosław Kilian przeniósł akcję w lata trzydzieste XX wieku. Wielu przed nim tak robiło, chcąc krótkimi spódniczkami i dixielandową muzyką dodać pieprzu erotycznym perypetiom. Tu jednak szło o co innego: by z radia doleciał kawałek mowy Becka, tej o honorze, i żeby w finale wyły już syreny zwiastujące naloty drugiej wojny.

Przejrzałem recenzje i trochę zaparło mi dech: komentatorzy karnie stali na baczność. „Tak oto kończy się degradowanie uczuć, moralne krętactwo i fałszywa obyczajowość. (…) Powszechny upadek moralny i obyczajowości (szczególnie upadek miłości) jest zwiastunem większej katastrofy; przesilenia, po którym przez świat czeka wielki kataklizm (Wiesław Kowalski). „Z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie” – jak chciał Nikołaj Gogol. „(…) Tańczących w stylowym salonie z lat trzydziestych XX wieku zaskakuje wybuch drugiej wojny światowej. Coś się zmienia, nadchodzi katastrofa, zwiastun śmierci, zniewolenia i upadku A om tańczą wciąż ten sam bezduszny taniec.” (Kinga Wożniak). „Dziś, gdy stępienie zmysłu moralnego zatacza coraz szersze kręgi, na beztroskie zdrady męża, żony, przyjaciela domu t pokojówki patrzymy z początku ze śmiechem, potem jednak ze zgrozą. Taka była niewątpliwie intencja autora”. (Hanna Karolak). Mirosław Winiarczyk najlepiej: „jeszcze mało mu powagi. Aktorzy zbyt szybko klepią tekst, powoduje to zanik uroku fredrowskiego języka, a także – co gorsza – końcowego morału”.

Jakiego morału do kaduka?? Fredro nie był moralistą, zwłaszcza przed trzydziestką, kiedy pisał tę sztukę. Finał komedii jest przy pozorach cnotliwości złośliwie cyniczny; dopiero w wydaniu pośmiertnym wprowadzono (w dość niejasnych okolicznościach) inny wariant zakończenia, poczciwy i sprzeczny z tonem całości. Zgroza jako wyraz intencji autora? Och, Boyu, wielki Boyu! Coś jedną ze swoich najpiękniejszych książek, Obrachunki Fredrowskie, poświęcił tłumaczeniu tropicielom moralnych wskazówek, Boga, który rękę poda i symboliki narodowych powstań, że wielkość Fredry nie na patosie polega, lecz, na przenikliwości widzenia prawdziwych ludzi w śmiesznych sytuacjach, trochę żałosnych, trochę sympatycznych, jak my, wtedy i teraz. I co, wszystko na nic? Znów się ktoś kaznodziejsko napina i w jednej z najpiękniejszych w naszej literaturze, owszem, niemoralnej jak diabli, komediowej pochwale magnetyzmu i uroku gry miłosnej każę widzieć ostrzeżenie przed Sodomą i Gomorą?

Nie zawracałbym głowy recepcją Męża i żony, gdyby nie obrazowała ona czegoś, co wyraźnie wisi w powietrzu. Tragiczne losy XX wieku długi czas dość skutecznie immunizowały nas od zerojedynkowych sądów, łopatologicznych interpretacji, demagogii jedynie słusznych prawd i zbawiennych recept. Aliści tęsknota do spiżowych słów i nieskalanie czystych idei trwała przecież w uśpieniu na dnie wielu głów. I budzi się tym żwawiej, im lepiej współgra z rządową propagandą. W szanującym się dzienniku czytam bombastyczne Te Deum na chwałę Donalda Trumpa, wyczekiwanego od dziesięcioleci… zbawcy chrześcijaństwa przed pogańską nawałą. Inna publicystka wywodzi, że genderowa klęska zaczęła się od… Chaplina, który stworzył obraz bohatera zniewieściałego i słabego, więc sprzecznego z rycerskim ideałem. Nie ma wstydu, każdą brednię da się głosić żwawo i bezkarnie. A skoro tak, to cóż milszego niż wleźć na ambonę, zadąć w trąby, zapłonąć moralnym ogniem, napomnieć i potępić. Z miejsca człek czuje się lepszy, nieprawdaż?

Koniec sezonu, czas podsumowań. W ankiecie miesięcznika „Teatr” jako jedno z najlepszych przedstawień 2016/2017 wskazałem Sekretne życie Friedmanów z Teatru Ludowego w Krakowie. Pora się wytłumaczyć, jako że nie jest to głośny spektakl. Trochę przez jego formę: to rzadko grany seans dla trzydziestu ledwie widzów przeprowadzanych przez dawną teatralną stolarnię w Nowej Hucie, gdzie zaaranżowano miejsca akcji.

Inspiracją i w znacznej mierze scenariuszem jest film dokumentalny Andrew Jareckiego Capturing the Friedmans nagrodzony na Sundance i nominowany do Oscara. Arnolda Friedmana uczącego młodzież pracy na komputerze przyłapano na gromadzeniu wydawnictw z dziecięcą pornografią. Kursy prowadził w domu; podejrzenie, że były przykrywką dla pedofilii, zrodziło się bezzwłocznie. Po intensywnym przesłuchaniu kursantów aresztowano nauczyciela i jego najmłodszego syna. Obaj się potem przyznali w ramach amerykańskiego targowania się z wymiarem sprawiedliwości o niższy wyrok. Czy byli winni? Chyba nie, widzimy luki w oskarżeniu, tudzież potworną presję opinii publicznej na policję i sąd. Ale pewności nikt nam nie da. I nie o nią chodzi.

Wędrując korytarzami i salkami Stolarni, mamy jak na talerzu obróbkę oskarżonych: krzyżowe policyjne przesłuchanie, na którym być może pękłby każdy z nas, dziewiczo niewinny. Gdzieś widzimy ich tyłem, nagich, drżących z zimna; za chwilę założą im pomarańczowe kombinezony. Odruchy współczucia rodzą się automatycznie. Ale odsłaniają się kolejne rodzinne sekrety, nie tak przeraźliwe jak rzekome orgie z uczniami, wystarczająco jednak śliskie, odpychające, paskudne. Odpryski walki Arnolda z własnymi skłonnościami, toksyczne stosunki z bratem, molestowanie syna, dziwna, okrutna nie-miłość zony i matki wobec rodziny. I kolejne niedopowiedzenia, niejasności, niepewność, co jest prawdą, co kłamstwem i zemstą skrzywdzonych, a skrzywdzeni są tu wszyscy.

Chapeau bas przed zespołem Ludowego za nieprawdopodobną, sprzeczną z regułami zawodu powściągliwość. Aktor chce wiedzieć, czy gra postać dobrą czy złą, a przynajmniej jak ją poskładano z jednego i drugiego. Piotr Pilitowski (Arnold), Małgorzata Kochan (żona), Piotr Franasowicz (syn) nie pozwalają przypiąć postaciom jakichkolwiek łatek. Widz ma i współczuć im, i czuć do nich odrazę; odrzucać, ale przecież widzieć, że cierpią. Wokół zaś mamy dziennikarzy, policjantów, adwokatów, sędzinę, reżysera filmu, którzy także są grani z tą cudną powściągliwością – tak, by bardzo dobrze przypominali nas. takich, jak sami siebie widzimy. Oni wszyscy uczciwie robią swoje, dokładają starań. Działają w zgodzie z sumieniem, mają wiele przemyśleń o potrzebie dobra i prawdy. Niektórzy jednoznacznie szkodzą. A wszyscy równo grzęzną w sprawie Friedmanów jak bezradne muchy w smole.

O czym jest spektakl? „O ślepej – być może – wierze w niewinność i trucicielskiej sile wątpliwości. I o tym, jak wielkiej wrażliwości potrzeba, by stąpać w życiu tak, by nie sprowokować lawiny krzywd i ofiar. I jeszcze – last but not least – o tym, jak trudno jest żyć w prawdzie. I jak łatwo pomylić prawdę z własną fantazją na jej temat”. Tak mówi Marcin Wierzchowski, reżyser osobny, niszowy i bardzo w przeszłości nierówny, któremu w tym sezonie należy się miejsce na najwyższym podium. Za naukę niesądzenia bliźnich, nieciskania kamieniami. Za brawurowe gaszenie tych wyższościowych uśmieszków, które goszczą na naszych facjatach grubo za często i grubo za tanim kosztem.

Andrew Jarecki chciał na początku zrobić film o specyficznej profesji w Nowym Jorku: urodzinowych klaunów. Jednym z najbardziej wziętych okazał się David Friedman, najstarszy syn Arnolda. I z klaunady zrodziła się ta opowieść.

Skoro tak, to wspomnijmy na koniec, już pobieżnie, o jeszcze jednym ważnym, niszowym przedstawieniu z minionego sezonu. Wbrew swej woli to dyptyk dwa monodramy przygotowane przez offową Grupę Supermarket. Najpierw Jakub Kamieński gra autentyczną spowiedź Calka Perechodnika, żydowskiego policjanta z Otwocka, który sam, upodlony własnym tchórzostwem, zaprowadził zonę i córkę do transportu. A potem jest przerwa i wśród widzów krąży Modest Ruciński. Zaprasza na salę, częstuje płynną czekoladą, zaczyna występ jak stand-up. Tylko treść nie pasuje. Gra Alexa Kurzema, żydowskiego chłopaka z Białorusi, który przeżył wojnę dzięki kosmicznemu szczęściu, gdy jeden z oddziałów łotewskich policjantów zrobił sobie z niego maskotkę. Oczywiście musiał nauczyć się patrzeć w milczeniu na trupy rodaków i posiąść jeszcze parę podobnych umiejętności. Grał w niemieckich filmach propagandowych, po wojnie pisał zaświadczenia dla swoich wujków, że byli dla niego dobrzy. A potem zwiał do Australii i został klaunem. Jako klaun opowiada swoje losy.

Prawdziwa zgroza unieważnia frazesy. Odbiera mowę. Dopuszcza odreagowywanie czymś, co najwyżej tak od czapy jak klaunada. Może by tak pamiętali o tym moraliści za trzy pięćdziesiąt, zanim znów się rozpędzą?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji