Krystyna Feldman gra i wspomina
"I to mi zostało..." - monodram Krystyny Feldman w reż. Roberta Glińskiego w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pisze Jan Bończa-Szabłowski w Rzeczpospolitej.
Chwile radości, wzruszenia i nostalgii przeżyli widzowie poznańskiego Teatru Nowego podczas premiery spektaklu "I to mi zostało".
Życie 86-letniej dziś aktorki ułożyło się w pasjonującą powieść. Przekonali się o tym przed laty czytelnicy wywiadu rzeki "Krystyna Feldman albo festiwal tysiąca i jednego epizodu". Teraz jest szansa usłyszeć jej wspomnienia na żywo w półtoragodzinnym monodramie.
Z tej okazji scena Teatru Nowego została przemieniona we lwowski salonik, z pianinem, mnóstwem bibelotów i rodzinnych pamiątek. Przy stoliku Krystyna Feldman przegląda dawne listy, mnoży anegdoty. Najwięcej miejsca poświęciła rodzinnemu Lwowowi. Aktorka ze swadą wprowadzała widzów w historię swej rodziny. Wspominała dziadka psychiatrę oraz rodziców: ojca - wybitnego lwowskiego aktora Ferdynanda Feldmana, "tak podobnego do cesarza Napoleona, że grał go zawsze bez charakteryzacji". I mamę, śpiewaczkę operową, która jako pierwsza uczyła ją codziennej modlitwy imiłości do Boga. - To mi zostało - powiedziała z pełną powagą.
Śmiech wywoływały wspomnienia dziecięcych zabaw zarówno tych polegających na wzajemnym "przepluwaniu" się z dziećmi sąsiadów, jak i wcielaniu się wraz z bratem Jerzym w postacie historyczne. On grał np. Juliusza Cezara, ona... księcia Poniatowskiego. - Dawno wyszłam z wieku dziecinnego, a jednak zdarza się, że lubię czasami zaszaleć. Zupełnie idiotycznie. I to mi zostało - powtórzyła aktorka po raz kolejny.
W opowieściach Krystyny Feldman jest nie tylko kawał historii powojennego teatru, ale i historii Polski. Lata sowieckiego panowania na dawnych kresach przeplatają się z dowodami ludzkiej życzliwości, a nawet życiowymi romansami. Groza stanu wojennego łączy się z nadzieją, jaką dał pontyfikat polskiego papieża. To coś więcej niż chwila wspomnień. Ten wieczór ma swoją dramaturgię i jest precyzyjnie przygotowanym monodramem.