Artykuły

Egzystencja w pułapce nieprzespanego snu

Z chwilą gdy kurtyna poszła w górę w świadomość widza wdarła się plastyczna wizja zagłady i bezwładu. Pierwszy obraz, przez sekundy trwający w bezruchu przedstawia coś na kształt nowej Arki Noego — wielki barłóg zagubiony w urbanistycznym kosmosie.

Wojciech Jankowiak i Michał Jędrzejewski (scenografia) rozwiali część moich obaw, z jakimi oczekiwałem na kolejną premierę w Teatrze Polskim. Przygotowana przez Jacka Bunscha Janulka, córka Fizdejki to jeden z najdojrzalszych dramatów Witkacego, wymagający rozwiniętej świadomości twórczej. Sztuka ta ukazuje porewolucyjny świat, opanowany przez pozbawione sensu transformacje osobowości — istnień i sytuacji. Nowy układ historii nie proponuje żadnych dróg wyjścia Wszechogarniająca, zaborcza nicość prowokuje działania, w momencie rozpoczęcia już nieudane. Tworzenie własnej osobowości w tym dialektycznym kołowrocie zatrąca o sztukę. Pojawiające się postacie (nie wiadomo: żywe czy martwe) posiadała wprawdzie samoświadomość istnienia, ale i niepewność własnej realności. Tak jak historia, obróciła się zadem do pyska i żre swój własny ogon”, tak samo ten dramat karmi się własnym tematem niczym układ samoodnośny. Sztuka ta nie proponuje żadnej rzeczywistości poza tą, jaka powstaje w każdej chwili, bliskiej fikcji i złudzeniu. Nie istnieje tu klasyczna akcja dramatyczna, a czas sceniczny ulega deformacji. Reżyser udanie skracając tekst, wykorzystuje szansę, jaką jest nieustanna przemienność elementów statycznych i dynamicznych występująca w Janulce. Słusznie również unika bezpośrednich odniesień do rzeczywistości, która poddana tu zostaje formie (niemal czystej).

Przyznam, że spektakl ten zadowolił moje poczucie smaku a wykazał estetyczne wyczucie Bunscha — balansującego miejscami na cienkiej linie. Uniknął on pewnej pozornej łatwości, która wyraża przekonanie „Wystarczy trochę udziwnić” — zgubnej przy realizacji Witkacego. Forma tego przedstawienia, niezwykle skondensowana, odnosząc się do samej siebie, silnie przemawia do wyobraźni widza. Realizatorzy (wraz z autorem obrazowej, muzycznej wizji — Zbigniewem Karneckim) bawiąc się czasem, wygrywając odpowiednio niektóre sceny lub elementy sytuacji pozwalają czasem na ich zatrzymanie i zakodowanie w pamięci. Pozornie niezmienioną scenografię 2 aktu uzupełniają formy, żyjące w odbiciach wielkiego lustra z płyt, zawieszonych nad sceną. Kreuje to tym samym kolejne wymiar scenicznej rzeczywistości.

Tym, co mogło (hipotetycznie) nie zagrać w całym tym mechanizmie był zespół aktorski. Szczęśliwie dla widza i zgodnie z oczekiwaniami tak się jednak nie stało.

Klasą dla siebie okazał się Igor Przegrodzki, fenomenalny kreator kniazia Fizdejki. Jego kunszt objawił się m.in. w umiejętnym wygrywaniu prywatności — niektóre kwestie padały jakby na boku jako komentarz Przegrodzkiego — aktora do tego co dzieje się wokół Fizdejki na scenie. Rzadki to przypadek mnogościowo — matematycznego wręcz potęgowania roli Wyrazistą postać przedstawił również Bogusław Danielewski ironiczny filozof i kaskader na inwalidzkim wózku. Podobali się również H. Niebudek — demoniczny Der Zipfel, Z. Sośnierz — manieryczny książę.

Wspaniałe wejście miał, ogarnięty niemocą i ograniczony mitem Wielki Mistrz — Zbigniew Lesień. Pierwiastek żeński tego spektaklu stanowił uzupełnienie tła. Nie mógł poruszyć mną nieobecny erotyzm Janulki, która była zbyt hermafrodytyczna, bez witkacowskiego uduchowionego demonizmu, i której pseudogimnastyka niewiele chyba wspólnego miała z kuszeniem. Nie wykluczam tu jednak ułomności własnej kondycji. Cały spektakl stanowi przykład wiernego i twórczego, odczytania Witkacego, z którym (po tym przedstawieniu), nie wiem, czy jeszcze można coś zrobić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji