Artykuły

Czyja, czyje?

"Twój, twoja, twoje" w reż. Moniki Pęcikiewicz w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Joanna Ostrowska w Czasie Kultury.

Aż chciałoby się powiedzieć, że spektakl "Twój, Twoja, Twoje" w reżyserii Moniki Pęcikiewicz rozgrywa się na pustej scenie. Za całą scenografię służą dwie zastawki i kilka krzeseł z przezroczystego plastiku. Pozbawiona prawie sprzętów przestrzeń Malarni nie jest jednak tą tradycyjną "nagą sceną". Tu jest ona pusta nie po to, byśmy całą naszą uwagę mogli skupić na bohaterach, lecz by - podobnie jak to się dzieje w wielu współczesnych teatrach - ściany mogły stać się ekranami. Zamiast umeblowanych wnętrz mamy wizerunki tychże wyświetlane na białych zastawkach.

Trzy historie między Twoją i Twoim (Roland Nowak), Ionem/Noi (Emilia Sadowska) a Novakiem (Michał Kaleta) i Kają (Magdalena Planeta) a Kaiem (Dariusz Taraszkiewicz) opowiedziane są w przedstawieniu jedna po drugiej i dzięki temu, w pewnej mierze, wzajemnie się wyjaśniają i uzupełniają. Sprawiają także wrażenie gotowego scenariusza filmowego - spójnej opowieści rozgrywającej się równolegle ze scenami dla poszczególnych bohaterów. Ale to tylko pozory. Pierwszą niekonsekwencją w takim zabiegu byłoby następstwo czasowe - rozpoczynająca spektakl scena w pociągu dla jednych bohaterów jest początkiem opowieści (Twój, Noi i Novak), dla innych jej końcem (Kai i Kaja, choć występują oni także w zdarzeniach późniejszych). Innym przykładem jest scena, w której Twoja pokazuje się naga w oknie Novakowi. W planie opowieści Twojego i Twojej zdarzenie to następuje kilka tygodni po scenie w pociągu, a w historii Novaka i Noi/Iona dzieje się to jeszcze tego samego dnia.

Te wszystkie "niekonsekwencje" mogłyby razić, gdyby próbować odczytywać spektakl jak tradycyjną historię opowiedzianą w nieco unowocześniony sposób. Ale przedstawienie "Twój, Twoja, Twoje" nie jest tym, czym się wydaje. Autor - Przemysław Nowakowski, a także reżyserka zdają się grać z widzem. Z jednej strony, spektakl wydaje się dosyć banalną, choć nie pozbawioną pikanterii opowieścią o erotyczno-egzystencjalnych perypetiach zwykłych (ale znów tylko na pierwszy rzut oka) ludzi. Takie widzenie spektaklu tłumaczy choćby umieszczenie w podtytule słowa "melodramat". Mamy bankowca (Twój), który znika z domu, zostawiając żonę, mikrobiologa (Twoją), samą z dwójką dzieci - wspaniały materiał na melodramat. Lecz na tym banalność motywu się kończy. Twój nie odchodzi do innej kobiety, z żoną cały czas utrzymuje kontakt - pisze do niej listy. Choć wynika z nich, że nie był w małżeństwie szczęśliwy, to porzucona żona jest dla niego wciąż ważnym partnerem - powiernikiem, może nawet przyjacielem, a na pewno pożądanym (niekoniecznie fizycznie, ale intelektualnie) interlokutorem. Twój cierpi na nadmiar energii życiowej (superatę energetyczną), która przejawia się u niego permanentnym wzwodem. Twoja oczywiście nie może zrozumieć, dlaczego mąż zrezygnował z ich poukładanego życia (mieszkanie 90 metrów - częściowo spłacone i nowa toyota - całkowicie spłacona - są to jedyne słowa, które w spektaklu Twój i Twoja wypowiadają razem, jakby to była podstawa łączącej ich relacji). O tym wszystkim dowiadujemy się z listów, które czytają aktorzy. Między tą parą, przez całą ich scenę, nie ma żadnego kontaktu. Do Twojej należy prawa część sceny i ekran za nią, do Twojego - lewa. Wypowiadając swoje listy, zwracają się do widzów, jakby biorąc ich na świadków, czasem tylko zerkając w stronę tego drugiego. Ta opowieść (jeśli nie liczyć projekcji) rozgrywa się głównie w słowach - w inteligentnych, pełnych złośliwości, ale nigdy agresji, przeplatających się monologach. To rodzaj szermierki słownej, listowego flirtu, a zarazem pojedynku, w którym nie dać się pokonać jest równie ważne jak przekonać partnera o własnej wartości, atrakcyjności i o możliwości odnalezienia się oraz poradzenia sobie w tej nowej sytuacji (to ostatnie dotyczy Twojej). W tej części aktorzy mają niewiele do "zagrania" ciałem - Twoja głównie siedzi, Twój stoi, czasem tylko, jak w scenie przygotowań do konfrontacji z policją, wykonuje kilka spektakularnych gestów niczym przygotowujący się do walki wojownik. Kwestie wypowiadane są tonem towarzyskiej, niezobowiązującej pogawędki, w przypadku Marty Zygadło z kulturalnym uśmiechem przyklejonym do twarzy, a Rolanda Nowaka - z ledwo skrywaną ekscytacją, lecz nie seksualną (co można by podejrzewać odnosząc się do listów), lecz raczej taką, która wyzwala się w oczekiwaniu wielkiej przygody. Jedynym wyłomem był moment, kiedy Twój opowiada sen o konsumowaniu parówek w barze. Słowo "parówki" wypowiadane było po chwili zawieszenia głosu i z sugerującą jego dwuznaczność intonacją. W kontekście wyrafinowanej dosyć sceny wydało mi się to niepotrzebnym prostactwem. Na szczęście dla całego przedstawienia był to jedyny taki moment.

Dużym plusem gry obojga aktorów jest to, że nie próbują w żaden sposób wygrywać komizmu dialogów, bo dopiero słowa skontrapunktowane neutralną dosyć ekspresją dają ten znakomity efekt inteligentnej zabawy słowem. Wobec tej części spektaklu mam poważne zastrzeżenie. Scena, w której Twój opowiada Twojej o przegnaniu przez policję jego i innych superantów z parku, ilustrowana jest filmem z rozpędzania przez policję jak najbardziej prawdziwego poznańskiego Marszu Równości. Jeśli Monika Pęcikiewicz chciała w ten sposób zabrać głos w dyskusji na temat marszu, to w takim kontekście wydaje się to dość problematyczne. W przedstawieniu realni uczestnicy Marszu Równości stają się superantami, czyli - rezygnując z eufemizmów - zboczeńcami. A na takie postawienie znaku równości [nomen omen) ja zgodzić się nie mogę. Czasy, w których wystarczyło samo przywołanie na scenie, bez względu na kontekst, politycznie niepoprawnego wydarzenia po to, by wzmocnić jego wymowę, już się (chyba?!) skończyły. Obrazki atakującej policji można było zobaczyć w każdej stacji telewizyjnej i każdej gazecie. Ale dopiero komentarz do nich mówił o stosunku dziennikarza/właściciela mediów do tego zdarzenia. W spektaklu takim komentarzem, siłą rzeczy, były kwestie wypowiadane przez aktorów. Tym samym problem tolerancji/nietolerancji został sprowadzony do poziomu żartobliwego traktowania kochających inaczej (co w kontekście spektaklu wcale nie oznacza homoseksualistów). Jeśli więc reżyserka chciała osiągnąć taki właśnie efekt, to skłamana wydaje mi się wymowa całego przedstawienia, nad którym unosi się duch nie tyle obojętnej tolerancji, ile pełnej sympatii akceptacji dla różnorodności ludzkich zachowań, w tym także tych związanych z życiem emocjonalno-płciowym.

Ostatnie słowa w spektaklu są podsumowaniem wszystkich trzech części: Nie musiałeś nas zabijać. Mogliśmy jeszcze żyć. Tak. Tylko po co? Przecież, nie sprawiało nam to już przyjemności. Jeśli życie pojmuje się wyłącznie w kategoriach przyjemności, wtedy rzeczywiście warto zadać sobie pytanie: po co? Dzięki temu, że pytanie to padło w ostatniej chwili spektaklu, nie dano mu wybrzmieć. Przez to wymowa całości była nie tylko zaskakująca, ale i pozbawiona natrętnego dydaktyzmu.

Gdyby nawet przedstawienie to miało poprzestać jedynie na poziomie inteligentnej zabawy opartej na znakomicie napisanym tekście (dowcipne, lecz jeszcze raz powtórzę - przede wszystkim inteligentne dialogi), z wyczuciem wyreżyserowanej i zagranej, to i tak warto je zobaczyć. Przynajmniej ja lubię, kiedy twórcy traktują mnie - widza, jak inteligentnego partnera do dialogu, a nie prymitywa, któremu wystarczy pokazać parę "pikantnych kawałków", by zyskać jego aprobatę. W świecie, w którym seks stał się bądź orężem, bądź środkiem marketingowym, miło spotkać się z przedstawieniem, które zdaje się dostrzegać, że ludzka seksualność jest właśnie przede wszystkim - ludzka. 1 choćby tylko z tego powodu jest to bardzo dobry spektakl.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji