Artykuły

Niecała historia

Spektakl Radosława Rychcika zaskakuje. Przede wszystkim wyborem, jakiego dokonał reżyser: powieść Umberto Eco, wydana w Polsce po raz pierwszy w 1987 roku, to materiał na tyle obszerny, że trudno dokonać udanej adaptacji. Ale widzów przestawień Rychcika dziwić może również teatralny język – bardzo tradycyjny, a taki dotąd wydawał się twórcy dość obcy. W zrealizowanym w 2017 roku na tej samej scenie Wyzwoleniu inscenizował on tekst Wyspiańskiego w szkolnej klasie, być może wcale nie polskiej, ale amerykańskiej.

Rychcik odwoływał się do Buszującego w zbożu Jerome’a D. Salingera; grany przez Rafała Dziwisza nauczyciel czytał młodzieży opis lądowania aliantów w Normandii i opowiadał o obozach zagłady. Wyspiański był jednym z elementów przedstawienia, zainstalowanym dość ekscentrycznie, a całość wydawała się chaotyczna – reżyser nie wyselekcjonował z nadmiaru pomysłów i obrazów tych, które okazałyby się czytelne dla widza.

Nieco inaczej rzecz wygląda w przypadku Imienia róży; tutaj również nie znajdujemy tematu, który mógłby nas zajmować w niemal trzygodzinnym spektaklu, ale nie gubimy się w gąszczu konceptów. Można powiedzieć – wręcz przeciwnie, pomysł jest właściwie jeden: opowiedzieć powieść Eco. Tyle że bez zdecydowanego zabiegu adaptacyjnego, jaki wyznaczyłby temat przedstawienia, opowiadanie oznacza wybiórcze streszczenie ponad pięciusetstronicowej powieści.

W przedpremierowym wywiadzie Rychcik odwoływał się do opublikowanego kilka lat po wydaniu powieści eseju Dopiski na marginesie „Imienia róży”. „Osiemdziesięcioletni Adso opowiada to, co przeżył, mając lat osiemnaście”. I dalej: „Od samego początku chciałem opowiedzieć całą historię (wraz z jej tajemnicami, wydarzeniami politycznymi i teologicznymi, jej dwuznacznościami) głosem kogoś, kto przeżywa wypadki, rejestruje je z fotograficzną wiernością młodzieniaszka, ale ich nie pojmuje […]”. Ową „fotograficzną wierność” reżyser przekłada dosłownie – na sceniczny zabieg wprowadzenia projekcji (pokazujących w zbliżeniu działania i emocje bohaterów, ale też, co wydaje się lepszym pomysłem, średniowieczne manuskrypty, którym ci się przyglądają). Ale nie tylko: opowieść została ujęta w kompozycyjną klamrę – osiemdziesięcioletni Adso, czyli Karol Kubasiewicz, w odpowiedniej dla wieku bohatera charakteryzacji i z typowym przygarbieniem sylwetki starca, pojawia się na początku i na końcu. Najpierw, by wyjaśnić widzom, że oto przybliży im pewien tydzień ze swojego życia za pomocą kamery, a potem, żeby jeszcze raz wspomnieć o ziemskiej miłości, jaką żywił do spotkanej wówczas dziewczyny, której imienia nigdy nie poznał. Przyznam, że byłam dość skonsternowana: o ile powieściowy Adso może deklarować, iż bierze „do ręki pióro, by na tym welinie pozostawić świadectwo cudownych i straszliwych wydarzeń, w których w mej młodości uczestniczyłem, powtarzając verbatim wszystko, co widziałem i słyszałem”, o tyle filmowa rejestracja zdarzeń sprzed ponad pół wieku jest raczej niemożliwa. Rozumiem, reżyser chciał znaleźć współczesny ekwiwalent „pióra”, ale nielogiczność tego konceptu każe wątpić w status prezentowanych wydarzeń. Bo czym mogłyby być? Projekcją wspomnień czy rekonstrukcją wypadków?

Łatwo byłoby zapomnieć o tej niekonsekwencji i uznać ją za szukanie dziury w całym, gdyby przedstawienie porwało widza albo chociaż go zaciekawiło. I nie mam nawet pretensji, że reżyser pominął w dramaturgii adaptacji kluczową dla narracji Eco kwestię, jaką pisarz przywołuje w cytowanych już Dopiskach na marginesie „Imienia róży”: „Kto mówi, Adso osiemnastoletni czy Adso osiemdziesięcioletni? Obaj, to oczywiste, i tak właśnie chciałem tę sprawę ustawić”. Wprowadzenie podwójnej narracji czy wielopoziomowości i „dwuznaczności”, wspominanej przez autora powieści, byłoby naturalnie zadaniem na tyle karkołomnym, że niemal niemożliwym do zrealizowania w trzygodzinnym przedstawieniu. Problem nie tylko w tym, że Rychcik nie starał się uczynić historii wizyty Wilhelma z Baskerville (Rafał Dziwisz) i jego ucznia Adso (Karol Kubasiewicz) w średniowiecznym opactwie czymś więcej niż relacją niespodziewanych zdarzeń, ale przede wszystkim nie wybrał żadnego wątku, który poprowadzić można w pełni i zajmująco. Mamy więc do czynienia z niemal wszystkimi obecnymi w Imieniu róży: jest dobrze znana nie tylko czytelnikom, ale również widzom filmu Jeana-Jacques’a Annauda historia kryminalna, są dyskusje mnichów o ubóstwie, informacje o kryzysie w Kościele, wreszcie inicjacja miłosna młodego bohatera. I nie bardzo wiemy, do czego prowadzić ma ta skomplikowana opowieść.

Rychcik zachowuje przy tym „klimat” epoki: mnisi w habitach, z tonsurami, w tle klasztorna kuchnia z oprawianą właśnie zwierzyną, gdzie pomaga umorusana dziewka (Pola Błasik). Widzimy przepisywanie średniowiecznych rękopisów, klasztorne posiłki, dysputy polityczno-religijne. Owszem, w końcu dowiadujemy się również, „kto zabił”. Nie można jednak oprzeć się wrażeniu, że w ten sposób skonstruowany spektakl pozostaje jedynie licealnym brykiem.

Jedyną postacią, która przyciąga uwagę widza, jest Wilhelm z Baskerville Rafała Dziwisza. Wyciszony, chwilami nawet wycofany, ale czujny i przenikliwy patrzy na świat z pokorą i zrozumieniem dla ludzkich słabości. Były inkwizytor wie, jakie demony mieszkają w każdym człowieku, a jednocześnie nie grzeszy nienawiścią ani niechęcią wobec bliźnich. Postać Wilhelma wyróżnia się na tle pozostałych: aktorzy właściwie nie dostali szansy, by stworzyć wielowymiarowych bohaterów. A przecież to właśnie pokazanie starcia nie tylko idei, poglądów czy racji, lecz również ludzkich postaw, temperamentów, obsesji i ambicji stanowi o sile (i popularności) powieści Eco. W spektaklu Rychcika nie widzimy świata w stanie kryzysu, na progu nowej epoki, ale niezbyt porywającą historię kilku morderstw, popełnionych bez wyraźnego powodu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji