Blaski i cienie rampy
Byłem na przedstawieniu sztuki Albeego Kto się boi Wirginii Woolf, w Teatrze Współczesnym. Wyszedłem z uczuciem głębokiego podziwu dla niezrównanego mistrzostwa gry aktorskiej. Antonina Gordon-Górecka, której jestem gorącym wielbicielem, tym razem przeszła wprost samą siebie. Rolą Jana Kreczmara można chyba zaliczyć do jego szczytowych osiągnięć. Oczywiście — szczytowych jak dotąd, gdyż każdy artysta kryje w sobie możliwości nieograniczone. Tak, to był koncert gry, a gdyby chcieć przetłumaczyć ten obiegowy zwrot na język pojęć muzycznych, nasuwałaby się myśl o wirtuozerii na miarę Rubinsteina.
Sztuka Albeego grana była w wielu krajach, ale gotów jestem zaryzykować przekonanie, że nie grano jej nigdzie lepiej niż w Warszawie.
Nie próbuję, broń Boże, pisać recenzji. Nie odważyłbym się wdzierać w rewiry podległe miłej Karolinie Beylin, która uczyniła to już, w sposób jak najbardziej kompetentny.
Zafrapowała mnie inna strona zagadnienia, nad którą warto się zastanowić i zwrócić na nią szczególną uwagę. Mam na myśli problem pracy aktora, pracy niezwykle trudnej, o specyfice ogromnie złożonej. W omawianej sztuce uwypukliły się cechy tej pracy w sposób wyjątkowo uchwytny i widoczny.
Są zawody, które wymagają od ludzi bardzo dużego wysiłku, zawody ciężkie, jak — powiedzmy — górnictwo, czy hutnictwo. Tam wyniki są jednak wymierne, określa się jej w tonach węgla i stall. A jaka jest, miara trudu artysty?
Majakowski niegdyś pisał:
„Poezja — to tek samo jak rad.
Dla wydobycia gramu — wieloletnie trudy.
Dla jednego słowa zmarnujesz, rad, tysiące ton
— i językowej rudy”.
Podobnie wygląda praca aktora. Abstrahując od sprawy talentu, wymaga ona napięcia wszystkich sili duchowych — nerwów, uwagi, pamięci. Samo opanowanie tekstu,i aby dialog mógł toczyć się od początku do końca spektaklu z niesłabnącą swobodą i błyskotliwością, tak, jak prowadzą go Gordon-Górecka i Kreczmar, zmusza do pracy, o jakiej widz nie ma wyobrażenia. Przychodzimy do teatru w poszukiwaniu intelektualnej rozrywki, wrażeń estetycznych. artystycznego przeżycia, dla aktora zaś jest to przede wszystkim warsztat codziennej, uporczywej, wytężonej pracy.
Dopiero po zakończonym przedstawieniu uważne oko potrafi dostrzec fizyczne i nerwowe wyczerpanie aktorów.
Wśród wielu jeszcze ludzi utrzymuje się mit, że życie aktora jest lekkie i barwne jak confetti, że składa się ono z blasków uciech.
Nie ma nic bardziej błędnego, niż takie mniemanie. Widz ogląda tylko musującą piankę na powierzchni aktorskiego sukcesu. Cienie i porażki, zawody i gorycze ukryte są za kulisami teatru, za kulisami serc.
Przygotowanie roli, to nieraz miesiące nieustających prób i wysiłków. Zdobycie artystycznej pozycji — to nieraz długie lata zmagań i wytrwałej pracowitości.
Trzeba, aby o tym wiedzieli ci wszyscy, którzy zazdroszczą aktorom łatwego życia i ci, którym marzą się światła rampy.
Melpomena dla swoich adeptów ma więcej cierni aniżeli laurów.
P.S. Po felietonie na temat spraw nękających ludzi starych dostałem dużo listów od Czytelników z prośbą o interwencję i pomoc. Muszę więc wyjaśnić raz Jeszcze, te wszelkie moje możliwości kończą się na ostrzu pióra, gdyż Jestem zaledwie literatem i tylko skromna rola przypadła ml w udziale. Nie podejmuję się też oceny cudzych utworów, albowiem nie czulę się do tego powołany. Mam nadzieję, że te niedostatki i ułomności będą mi przez Czytelników wybaczone.