Artykuły

Powrót Verdiego

"Rigoletto" w reż. Gilberta Deflo w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Adam Czopek w Naszym Dzienniku.

Wznowiona w niedzielny wieczór inscenizacja "Rigoletta" została zrealizowana na wzór wystawionej w 1994 r. w mediolańskiej La Scali i miała swoją premierę w Operze Narodowej 1997 roku. W obu przypadkach jest to dzieło tego samego zespołu realizatorów.

W tym przedstawieniu, wtedy i teraz, cieszy oko zrealizowana z rozmachem piękna i pełna przestrzeni scenografia, efektowne i stylowe kostiumy oraz sprawna, choć tradycyjna reżyseria. Ma ona na względzie przede wszystkim wyprowadzenie akcji z pulsu muzyki i konsekwentne prowadzenie śpiewaków w głównych partiach, a także drugoplanowych, epizodycznych rolach. Wszystko to sprawia, że każda scena ma określoną dramaturgię, wyznaczoną przez wielki dramat książęcego błazna i jego pięknej córki.

Jednak "Rigoletto" to przede wszystkim wspaniała muzyka i znakomicie skonstruowane partie wokalne. Ta opera to pierwsze z verdiowskich dzieł, gdzie bohaterowie są ludźmi z krwi i kości. Najpełniej musi to uwiarygodnić odtwórca partii tytułowego bohatera, sugestywnie wciągając widza w świat własnych przeżyć: ludzkiego bólu, cierpienia, pragnienia zemsty, a w końcu wielkiej rozpaczy. Trzeba przyznać, że ta sztuka w znacznej mierze udała się Mikołajowi Zalasińskiemu, który włożył w swoją kreację wiele emocjonalnego zaangażowania. Szlachetne brzmienie głosu o bogatej barwie i odpowiedni wolumen pozwoliły mu na wokalne uwiarygodnienie tej interesującej kreacji. Do pełni szczęścia zabrakło mi płynnego belcantowego prowadzenia frazy.

Turczynka Yelda Kodalli stworzyła obraz dziewczęco subtelnej Gildy o pięknie brzmiącym srebrzystym głosie i pewnej koloraturze. Księcia śpiewał gościnnie Urugwajczyk Juan Carlos Valls. Niestety, nie była to udana kreacja: w pierwszym akcie balansował na pograniczu intonacyjnej poprawności, później było nieco lepiej, co nie oznacza, że dobrze. Chwilami miałem wrażenie, że nie bardzo wie, o czym śpiewa, jego aktorstwo ograniczające się do rozkładania rąk, pozostawia również wiele do życzenia. Daniel Borowski obdarzony nośnym basem zaśpiewał z powodzeniem rolę płatnego zabójcy Sparafucile. Wielka szkoda, że tak rzadko mamy okazję podziwiania tego artysty na krajowych scenach. Świetną formą wokalną wykazał się Artur Ruciński w nieznacznej roli Marulla.

Włoch Tiziano Severini (dyrygował też premierą w 1997 r.) prowadził przedstawienie pewną ręką, z właściwą dynamiką i z dużą wyobraźnią nadającą muzyce właściwy puls pozwalający na konsekwentne narastanie dramatu w muzyce. Orkiestra ujmowała subtelnością brzmienia pozwalającą śpiewakom na swobodne, w pełni naturalne prowadzenie głosu. Szkoda tylko, że w scenach zbiorowych zabrakło dynamiki i precyzji, a już pierwszy akt był pod tym względem fatalny. Nie najlepiej, by nie powiedzieć fatalnie, wypadł tym razem chór, który nie dość, że rzadko zgadzał się w tempach z dyrygentem, to jeszcze sporo do życzenia pozostawiała spoistość jego brzmienia i wokalna dyscyplina.

W marcu 1997 r. premierze towarzyszył entuzjazm publiczności, uznano ją nawet za ważne wydarzenie artystyczne. Wznowienie wywołało znacznie mniejszy entuzjazm. Czyżby sprawdziło się stare porzekadło, że odgrzewane danie słabiej smakuje?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji