Artykuły

Haute couture w przeczuciu deportacji

Od razu się przyznam. Warlikowski mnie nie zachwyca. Nigdy mnie nie zachwycał. Pamiętam kilka wybranych scen, świetną chwilami grę aktorów, ale spektakle mi uleciały. Francuzi też. Nie wszystkie jego przedstawienia widziałem. Ale to, co widziałem, niewiele mnie obeszło lub – jak Bachantki – wydało mi się, mówiąc oględnie, mało przemyślane i efekciarskie.

Miałem zresztą wrażenie, że te niby odważne efekty nie do mnie były adresowane, ale do zamożnych mieszczan we Francji czy Niemczech. Ci uwielbiają niegrzecznych chłopców. Mogą się na nich uroczo oburzać. Piekielnie inteligentny Warlikowski jest oczywiście tego wszystkiego świadomy. Francuzi to pełen ironii autoportret grupy zapatrzonych w siebie pięknoduchów u schyłku epoki. Widziałem ten spektakl w przeddzień wyborów parlamentarnych w Polsce. Ze sceny wiało dojmującym smutkiem. Jakby w przeczuciu deportacji…

Teatr Warlikowskiego, moim zdaniem, definitywnie utracił kontakt z rzeczywistością. Kogo dziś w Polsce może obchodzić afera Dreyfusa? Tylko nieliczni aktorzy Nowego Teatru byli w stanie ożywić cytaty z Prousta. Większość ograniczała się do inteligentnego podawania tekstu. Także Jacek Poniedziałek. Jeden z naszych najwybitniejszych i najinteligentniejszych aktorów. Utracił wiarę w moc teatru? Jedynie fenomenalna Maja Ostaszewska nie poddawała się i walczyła o teatralność swoich ról do końca, do ostatniej miny. Ona i Małgorzata Hajewska-Krzysztofik. Może jeszcze Mariusz Bonaszewski. Warlikowski nie zdołał zamknąć ich kreacji w konserwy wydumanego intelektualizmu. Choć bardzo się starał. Na głowę Hajewskiej-Krzysztofik nałożył nawet łeb małpy. Puścił też z głośników początek sławnego poematu symfonicznego Richarda Straussa, żeby wywołać u publiczności skojarzenia z właściwym filmem. Tylko po co? Teatr powinien sam dowodzić swoich racji, bez odwoływania się do banalnego cytatu z klasyka. Istotą teatralności jest wszak potęgowanie doświadczenia bezpośredniego tu i teraz. Brecht, wbrew własnym teoriom o efekcie wyobcowania, odniósł sukces, bo potrafił tworzyć porywające spektakle.

Francuzi mnie nie porwali. Już raczej znudzili. Choć spektakl ogląda się przyjemnie. Podczas jednej z przerw wybitna krytyczka teatralna zwierzyła mi się, że patrzenie na Francuzów kojarzy jej się z kartkowaniem „Twojego Stylu”. Aktorzy co chwilę zmieniają kreacje na coraz wspanialsze. Poruszają się z gracją. Zastygają w ciekawych pozach. Palą elegancko papierosy. W tle snuje się muzyka. Na ekranach mężczyźni i kobiety całują się namiętnie i chwilami lekko rozwiąźle. Nawet rośliny zachowują się erotycznie. Nie tylko na filmach. Kwiat wnoszony na scenę w części pierwszej epatuje fallicznymi kształtami. I ta nuda…

Zdarzały się też we Francuzach chwile osobliwe, choć zawsze co najwyżej grzecznie niegrzeczne. W części drugiej przedstawienia wybitny wiolonczelista Michał Pepol z Royal String Quartet wykonał intrygującą kompozycję na wiolonczelę i taśmę Pawła Mykietyna. W tle wyświetlany był dynamiczny film z przelotu drona po lesie. Z tym filmem miło się utworu Mykietyna słuchało, bo ruchomy obraz skutecznie oswajał groźne dźwięki. Dzika Agata Buzek wrzeszczała w finale wersy Racine’a aż do zdarcia gardła. Jej wrzask mało kogo obchodził jednak na scenie, spektakl się kończył. Skowyt Buzek był krzykiem tragicznym, bo bez konsekwencji. Zresztą tego wieczoru aktorce coś osiadło na gardle i głos miała mało miły.

Małgorzata Szczęśniak ograniczyła scenografię do wielkiej szklanej klatki, która w niektórych scenach wjeżdżała na środek wielkiej i pustej przestrzeni. W tle wyświetlały się filmy, jak często u Warlikowskiego. W szklanej klatce kotłowali się arystokraci i Agata Buzek z tancerzem. Ten tancerz to zresztą osobna historia. Na początku miał maskę czarną. W finale całkiem wybielał. Oboje, Buzek i tancerz, przemieszczali się w przestrzeni na czubkach palców, czyli na pointach, jak w klasycznym balecie. Świetny i nośny pomysł. Tortury ciał, nienaturalnie wyprężonych, wyrażały kwintesencję sztuki odzierającej człowieka z człowieczeństwa, ale też sprawiającej przyjemność degeneratom i perwertom zaludniającym scenę.

Osobnym fenomenem Francuzów jest Ewa Dałkowska. Aktorka wybitna, a nawet wielka, w rolach charakterystycznych, czyli w częściach pierwszej i drugiej. Iskrzy humorem. Rewelacyjnie wciela się w postaci księżnej i królowej. Istna lekcja profesjonalnego aktorstwa na najwyższym poziomie. Gorzej wypada w części trzeciej, kiedy gra postać sobie bliższą. Traci wiarygodność.

Zespół Nowego Teatru to zbiór gwiazd teatru i kina. Ostatnio szczególnie popularny stał się Maciej Stuhr, wszędzie go pełno, pisze felietony, udziela wywiadów, rozmawia z ojcem… Zagrał w kilku głośnych filmach. Na scenie radzi sobie jednak średnio. Jest mało widoczny, niewyrazisty, głos mu się łamie, jego kreacje rzadko wykraczają poza szkolne etiudy. Z pewnością przyciąga jednak do teatru dużą widownię.

Stuhr to esencja teatru Warlikowskiego. We Wrocławiu podczas jednego wieczoru na widowni zasiadało pięćset osób. Aktorzy używają mikroportów, żeby ich było słychać w olbrzymiej przestrzeni. Te mikroporty się im plączą i dźwięk się zwiera podczas dynamicznych scen intymnych, właściwych dla teatru klasycznego. Bo teatr Warlikowskiego to już nie teatr, ale opera raczej. Opera dla zamożnych i dobrze wykształconych. Nikt inny nie odszyfruje tych wszystkich cytatów z klasyków skrzętnie wplecionych w przedstawienie. Opera haute couture. Do podziwiania z większej odległości. I dyskretnego potrząsania biżuterią podczas oklasków. Być może dlatego ten teatr mnie nie zachwyca. Choć bardzo chcę się zachwycić. Nie noszę biżuterii.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji