Artykuły

Nienawiść

W Paryżu fanatycy spod znaku półksiężyca mordują Francuzów, w Bamako, stolicy Mali, zabijają turystów w luksusowym hotelu. Bruksela zamknięta do odwołania. W Polsce jest na razie spokojniej. Minister kultury w randze premiera nawołuje tylko do cenzury prewencyjnej, a fanatycy spod znaku krzyża jedynie blokują teatr. Nasi rodzimi ekstremiści ograniczają się do obelg i smagania ludzi różańcami, ale inny z malowniczych ministrów może im przecież rozdać broń i pasy z bombami.

Nienawidzimy się w Polsce nie mniej niż sunnici i szyici. Sztuka blednie w konfrontacji z rzeczywistością. Żadna grecka tragedia nie wyrazi bólu utraty bliskiej osoby w zamachu bombowym, żadna komedia nie przebije w absurdzie zachowań polityków czy dziennikarzy opętanych nienawiścią.

Kiedy w sobotę wieczorem próbowałem wejść do Teatru Polskiego we Wrocławiu, stanął przede mną niewielki starszy pan i zaczął krzyczeć: „Ty pederasto! Ty pederasto!”. Tak mnie to zaskoczyło, że wybuchnąłem śmiechem. Przed wejściem do teatru rozpychały się bojówki pod wodzą jegomościa, który kilka dni wcześniej spalił na wrocławskim rynku kukłę Żyda. Zamiast być w więzieniu, jegomość przyszedł do teatru. Pewnie pierwszy raz w życiu. Absurd całego tego wydarzenia porażał. Żaden autor komedii nie wymyśliłby bardziej groteskowej sytuacji. Mój szczery śmiech zmylił smutnego pana. Był przygotowany na eskalację konfliktu. Odsunął się i przegrupował. Tymczasem osiłki zaczęły się przedstawiać, wrzeszcząc: „So-do-mi-ci!” „So-do-mi-ci!”.

W tle huczał głośnik. To ludzie z różańcami recytowali modlitwy różańcowe. Poczułem fizyczny wręcz ból. Święte słowa propagowały nienawiść. Z inspiracji ministra w randze premiera. Karni wierni symbolicznie mordowali wyobrażonego wroga. Mieli zapewne poczucie misji. Sprawy. Choć w rzeczywistości realizowali scenariusz kampanii promocyjnej napisanej przez… znienawidzonego przeciwnika. Ktoś zwyczajnie wpuścił w maliny tych wszystkich dzielnych bojowników. Podobno jeden tak się pogubił, że krzyczał nawet: „Precz z komuną!”. Zacietrzewieni w walce, nie ogarniali sytuacji. Na całe szczęście. Mogliby przecież wkurzyć się naprawdę i przejść od symboli do czynów. Podpalić teatr z publicznością…

Zadyma to rezultat akcji promocyjnej Teatru Polskiego. Dyrektor Krzysztof Mieszkowski jest geniuszem marketingu. Wypromował wrocławski teatr na jeden z najlepszych w Europie. Niegrzeczna i skandalizująca Elfriede Jelinek nadawała się znakomicie do prowokacyjnej reklamy nowego przedstawienia opartego na jej tekstach. Najpierw w całym mieście i w Internecie pojawił się plakat z dłonią w kobiecych majtkach. Nikt nie zareagował. Facebook został więc oskarżony o cenzurowanie i zakrycie majtek czarną plamą. Co jest oczywiście bzdurą, bo Facebook kontrowersyjne zdjęcia usuwa, a nie zakrywa. I dotyczy to raczej kobiecych sutków, a nie majtek.

Wreszcie poszła w świat informacja, że reżyserka szuka pracowników pornobiznesu do odegrania na scenie prawdziwego aktu seksualnego. Natychmiast w Internecie recenzent związany z pismem „Teatr” zaczął nawoływać do bojkotu przedstawienia. Szybko okazało się jednak, że żaden taki recenzent w „Teatrze” nie publikuje, że to postać fikcyjna, przypuszczalnie wytwór kampanii reklamowej. Ktoś ewidentnie zamierzał spopularyzować nowy spektakl, prowokując negatywne reakcje, aż do wybuchu nienawiści. Czy warto jednak dziś w Polsce dla celów promocyjnych ożywiać aż takie demony?

Choć trzeba przyznać, że strategia okazała się bardzo skuteczna. Może nawet zbyt skuteczna. Nigdy jeszcze nie widziałem przed teatrem tylu kamer telewizyjnych i tylu dziennikarzy. Podnieceni podsuwali mikrofony pod usta co wymowniejszym osiłkom. Jakby naprawdę działo się tu coś globalnie ważnego, na miarę wydarzeń w Bamako czy Brukseli. W rzeczywistości reporterzy też uczestniczyli w kampanii promocyjnej teatru. Dawno w mediach nie było tak głośno o widowisku. Każdy telewidz zna dziś nazwisko dyrektora Teatru Polskiego i nowego posła na sejm. Bilety na wszystkie spektakle do końca roku rozeszły się na pniu. A premiera? Odbyła się bez zakłóceń.

Aktorzy porno wystąpili co prawda w krótkiej scence, ale do penetracji nie doszło. Co mogę zaświadczyć, bo siedziałem w pierwszym rzędzie, tuż przed parą symulującą kopulację. Czyżby teatr wystraszył się medialnej burzy, którą sam rozpętał i dokonał autocenzury? Jak w PRL-u? Taka autocenzura byłaby chyba nawet gorsza od cenzury prewencyjnej… A może od początku zadyma z pornografią miała być tylko sprytną prowokacją PR-owską?

W dziejach teatru starożytnego pornografia na scenie sygnalizowała upadek sztuki. Antyczni Grecy nie pokazywali w Teatrze Dionizosa ani mordów, ani seksu. Stworzyli natomiast kanon tragedii, wciąż czytanych i wystawianych. Rzymianie z kolei ekscytowali się prawdziwymi zabójstwami i aktami seksualnymi w olbrzymich amfiteatrach, ale trudno ich igrzyska nazwać sztuką wysoką, żadnych wybitnych tragedii po sobie nie zostawili. Na orchestrze greckich teatrów dominowała fikcja, nie prawda. Paradoksalnie dopiero chrześcijanie w średniowieczu nadali dziełu sztuki wymiar prawdy, a artystę powołali na jej świadka. W teatrze współczesnym granice pomiędzy iluzją a rzeczywistością zostały skutecznie zatarte.

Wielu współczesnych reżyserów, ze Stanisławskim i Grotowskim na czele, eksperymentowało z prawdą na scenie, choć nie z pornografią. Autentyczne ubiory czy przedmioty, mimo że już z czwartego rzędu nieodróżnialne od teatralnego kostiumu czy rekwizytu, miały przede wszystkim inspirować aktorów do pogłębionej psychologicznie gry. Bardziej skutecznej i bardziej wiarygodnej. Zniesienie w teatrze rampy pomiędzy publicznością a sceną sprawiło, że niektórzy widzowie mogli się pogubić i uznać iluzję za prawdę. Jak minister, który chce narzucić cenzurę prewencyjną na teatr, żeby chronić Polaków przed zalewem pornografii. Wedle takiej logiki na inscenizację Tytusa Andronikusa w Teatrze Polskim należałoby wysłać brygadę antyterrorystyczną.

We wrocławskim spektaklu pornografia nie odgrywała istotnej roli. Mechaniczna i błyskawiczna kopulacja, podejrzana przez bohaterkę w burdelu, miała co najwyżej stworzyć wymowny kontrapunkt do jej własnej wybujałej wyobraźni erotycznej. Penetracja jako taka byłaby i tak nieistotna, bo – jak wspomniałem – już z czwartego rzędu nikt by jej nie widział. Aktorka, rewelacyjna Małgorzata Gorol, też nie musiała oglądać autentycznego seksu, żeby koncertowo odegrać swą rolę świadka. W końcu jesteśmy w teatrze. Od czego wyobraźnia… Nie potrafię pojąć tej całej afery z szukaniem aktorów porno. Aktorzy dramatyczni ukazywali pustkę seksu o wiele dosadniej w scenach zbiorowych.

A sam spektakl? Był chwilami piękny i raczej grzeczny. Żaden skandal. Wszyscy aktorzy stworzyli co najmniej wybitne kreacje. Zaproszeni pianiści porządnie grali na żywo. Scenografia była świetna, prosta i wielofunkcyjna. Niektóre kostiumy zachwycały. Oświetlenie pomysłowo wydobywało urodę scenicznych obrazów. Jeśli coś szwankowało, to scenariusz, utkany ze scen aktorskich i pomysłów plastycznych, które nie składały się w wyrazistą całość. Niekiedy trudno było się połapać w narracji. Konstrukcja spektaklu wydała mi się też zbyt przewidywalna i za bardzo niekiedy rozwlekła. Wartkie etiudy aktorskie poprzedzielane zostały scenami wizyjnymi, ciągnącymi się w nieskończoność.

W pierwszej części przeważały wątki nienawiści. Matki do córki. Nauczycielki do uczniów. Pianistki do instrumentu. Potem ujawniła się jeszcze nienawiść córki do własnego ciała i do mężczyzn. Na scenie królowały trzy wielkie artystki: Ewa Skibińska jako Matka i Macocha, Małgorzata Gorol w podwójnej roli Córki i Nauczycielki oraz Katarzyna Strączek jako Uczennica. Wszystkie grały brawurowo. Skibińska i Gorol z naukową precyzją przeprowadziły swoiste studium toksycznych relacji pomiędzy matką a córką. Katowały się nawzajem okrutnie i wiarygodnie. Skibińska nadała swej postaci rysy przerażająco prawdziwe. Zaskakiwała skupieniem na szczegółach, wielką dyscypliną i niewyczerpaną wręcz kreatywnością. Szkoda, że rola Matki w drugiej części spektaklu została zmarginalizowana. Aktorka nie miała okazji do pogłębienia swej postaci, zredukowanej do banalnej nieco alkoholiczki.

Gorol tymczasem rozkwitała ze sceny na scenę. Stworzyła całą plejadę aktorskich perełek. Potrafiła być równie zabawna, co bezwzględna. Z brawurą wykonała taniec na łyżwach bez łyżew, a scena jej akrobacji seksualnych z Andrzejem Kłakiem to istny popis nowoczesnej sztuki performansu na najwyższym poziomie. Aktorstwo Katarzyny Strączek było równie wybitne i równie odważne. Jako Uczennica dosłownie szalała po fortepianach, choć ani razu nie uderzyła palcem w klawisz.

Wspaniała gra wszystkich artystów to w dużym stopniu zasługa reżyserki. Ewelina Marciniak świetnie pracuje z aktorami. Skutecznie ożywia ich procesy twórcze i zachęca do nieustannego rozwoju. Marciniak jest fenomenem wyjątkowym pośród przeintelektualizowanych reżyserów w Polsce. Potrafi zaludniać swe sceniczne światy żywymi istotami ludzkimi. Żeby tylko nie rozkochiwała się tak bardzo we wszystkich swoich pomysłach.

Nienawiść dominuje ostatnio w polskim dyskursie publicznym. Zainspirowała też dwa bardzo różne performanse podczas premiery Śmierci i dziewczyny. Przed budynkiem teatru zebrali się ludzie, żeby realizować nakazaną przez ministra w randze premiera cenzurę prewencyjną, a na widowni zasiedli ci, którzy uznali, że każdy człowiek, nawet artysta, ma prawo do wolności wypowiedzi i że nie wolno nikogo osądzać przed popełnieniem czynu. Jedni przyszli zakrzyczeć i unicestwić, drudzy – wysłuchać, żeby zrozumieć źródła nienawiści. Dwie Polski. Dwa teatry.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji