Artykuły

Miłość w czasach depresji

To nie jest spektakl o miłości. Raczej o złu i zepsuciu tego świata. Oraz o teorii spiskowej. Nie twierdzę, że Romeo i Julia nie pomieści tych wszystkich pomysłów reżysera; problem w tym, że historia kochanków z Werony jest tutaj aż nazbyt marginalizowana. Marcin Hycnar dużo więcej uwagi poświęcił pokoleniu rodziców Julii i Romea, a nie im samym.

Werona jest w przedstawieniu Hycnara miastem seksu i pieniędzy, to ujawnia się w jednej z pierwszych scen, kiedy widzimy Księcia Werony (Tomasz Wysocki) w towarzystwie roznegliżowanych kochanek. Ojciec Julii (Marcin Kuźmiński) to prymitywny dorobkiewicz, tyranizujący wrażliwą żonę (Agnieszka Judycka) i wymagający bezwzględnego posłuszeństwa od córki (Ewa Jakubowicz). Relacja między małżonkami z początku wydaje się ciekawa: Pani Capuletti to być może poskromiona już złośnica, kobieta piękna i delikatna, całkowicie uzależniona od męża. Pan Capuletti, typ dość szorstki, jest jednym z tych, którzy wraz z pieniędzmi nie nabierają ogłady: ubrany niczym prowincjusz marzący o lepszym życiu, w domu nosi się w stylu raczej dresowym. Jeszcze ciekawiej wygląda druga para rodziców: Pani Montecchi cierpi na depresję, pan Montecchi również jest dziwnie wycofany. Matka Romea nie eksponuje swojej kobiecości, nosi spodnie o męskim kroju i białe bezkształtne koszule – może dlatego, że, jak wyraźnie sugeruje reżyser, jej mąż i matka Julii mają romans? Nie dziwimy się specjalnie: pani Capuletti aż bucha kobiecością (co ma być podkreślane przez zmysłowość kostiumów), a małżonek traktuje ją przedmiotowo.

Ten trop mógłby okazać się interesujący i nadać ton wielu innym relacjom, ale Marcin Hycnar kluczową postacią całej intrygi – bo obie rodziny i młodzi kochankowie padają ofiarą niecnego spisku – uczynił Ojca Laurentego (Grzegorz Mielczarek). Franciszkanin nie jest sprzymierzeńcem Julii i Romea (Marcin Wojciechowski), wręcz przeciwnie. Nie wysyła listu, który ma umożliwić młodemu mężowi powrót do ukochanej, ale zwodzi go fałszywą wiadomością i podsuwa truciznę. Krzyż, który nosi na piersi Ojciec Laurenty, okazuje się nożyczkami – zakonnik nie tylko używa go przy uprawie i zbieraniu ziół, ale również podsuwa Julii jako narzędzie samobójstwa.

Po co te wszystkie zdradzieckie działania? Otóż, jak w wielu scenach sugeruje reżyser, mefistofeliczny franciszkanin czerpie zyski z faktu, że rodziny Capulettich i Montecchich są skłócone: przyjmuje łapówki. W finale nie widzimy pojednania nad ciałami dzieci, wręcz przeciwnie: Ojciec Laurenty prowokuje kolejną wojenkę.

I znów: taka koncepcja byłaby ciekawa, gdyby nie nieufność reżysera w to, co pokazuje na scenie. Hycnar chyba nie wierzy w inteligencję widza: mówi do niego wielkimi literami, czasem dodatkowo podkreślając niektóre ze swoich rozwiązań. I tak w niemal każdej scenie wyraźnie uwidacznia swoje pomysły, co najpierw lekko dziwi, potem zaś nuży i irytuje.

Reżyser umieszcza akcję tragedii w bliżej nieokreślonej współczesności, ale renesansowe kostiumy pojawiają się w scenach zbiorowych, zwłaszcza w świetnych układach choreograficznych (choreografia Macieja Prusaka jest zresztą jednym z najciekawszych elementów przedstawienia). Wytworne stroje wydają się znakiem obłudy Werony, fasadą, za którą niekoniecznie uczciwi obywatele ustawiają swoje interesy.

Romeo i Julia Hycnara wyraźnie odwołuje się do rozwiązań filmowych i nie chodzi tylko o cytaty z ekranizacji Szekspirowskiej tragedii. Niektóre sceny swoją konstrukcją przypominają zabiegi, jakie znamy z kina, jak choćby ta, w której Julia i Romeo udają się na noc poślubną – uśmiechają się do publiczności i dyskretnie zamykają okno sypialni. Problem jednak w tym, że niewiele z tej stylizacji wynika – rozumiem, że nawiązania do klasycznego kina miały podkreślić kondycję świata bohaterów: wszystko lub niemal wszystko czyni się tu dla cudzych oczu. Ale w istocie ów zabieg funkcjonuje jedynie na poziomie estetyki, nie wynika z niego nic ponad grę z publicznością.

Jak w tym świecie odnajdują się młodzi kochankowie? Julia Ewy Jakubowicz jest dziewczyną pełną życia, z pomocą Marty (Karolina Kamińska) zdaje się sobie radzić z domową sytuacją. To raczej współczesna nastolatka, zaskoczona siłą uczucia do Romea. On jest młodzieńcem wrażliwym, ale bardziej zdeterminowanym niż ukochana. Wojciechowski czyni swojego bohatera bliskim widowni: pozornie zwyczajny, wyluzowany chłopak odnajduje w sobie dość siły, by podjąć walkę o miłość. To właśnie zdaje się łączyć tę parę: pragnienie zbudowania azylu w świecie, który nie tylko jest im obojętny, ale budzi wstręt. Oboje przecież są dość inteligentni, by dostrzec, jak funkcjonują ich rodziny, ile kłamstw składa się na codzienność. Jakubowska i Wojciechowski najsilniej przyciągają uwagę widza: są młodzi, pełni wdzięku i autentyczni. Szkoda jednak, że w spektaklu Marcina Hycnara to nie oni są najważniejsi, ale dość dziwaczna intryga.

I jeszcze jedno: choć często o tym zapominamy, krytyk powinien również przyglądać się temu, jak publiczność reaguje na spektakl, jaka relacja nawiązuje się między sceną a widownią. Byłam na przedstawieniu przedpołudniowym, siedziałam otoczona tłumem gimnazjalistów i nauczycielek. Dzieci – bo to chyba były niższe klasy gimnazjum – oglądały spektakl ze wzruszeniem. Lekko zawstydzone, bo to jeszcze wiek, kiedy przed kolegą wstydzimy się zainteresowania płcią przeciwną i związanych z tym komplikacji, wyjątkowo intensywnie odbierały to, co spotyka Julię i Romea. Wiem, brzmi to nieznośnie banalnie, ale widziałam, jak siła Szekspirowskiego tekstu wygrywa z niedoskonałością reżyserskiej koncepcji. I pozazdrościłam tej świeżości odbioru przejętym gimnazjalistom.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji