Artykuły

Lucky Ship we mgle

Premierowy spektakl Martyny Majewskiej i Anatoliya Ivanova wzbudził niekończący się aplauz widowni i mój prywatny niedosyt, bowiem BATORY trans to jeszcze nie magiczny odlot Teatru Pantomimy, na który wciąż czekam, lecz współczesny mirakl o statku mistyków, szaleńców, marzycieli i samobójców.

Odurzony wyrafinowaną muzyką, finezją świateł i ekspresyjnym ruchem wrocławskiego przedstawienia koneser prac Piny Bausch czy Henryka Tomaszewskiego powiedziałby, że zabrakło w nim substancjalnego nerwu, który spinając taneczne i mimiczne obrazy, stworzyłby organiczną i intelektualną całość. W kilku scenach zabrakło emanującej z ciał artystów, równocześnie emitowanej energii, splatającej aktorów-tancerzy, obrazy i narracje we wszechogarniającą widza czasoprzestrzeń – w nieco melodramatyczną baśń o podróżach i podróżowaniu.

Skąd wątpliwości? Zbyt często popisom solistów, budującym postać, towarzyszą statystujący, polegujący na boku obserwatorzy-współpasażerowie tej dziwnej ekspedycji – może do super Ameryki, może do krainy śmierci, życia na krawędzi, egzystencjalnych złudzeń, życiowych pomyłek. Ów teatralny plug-in/plug-off każdej z postaci to dziś w teatrze maniera wytłumaczalna, aczkolwiek nieznośna, dzieli bowiem zdarzenia i przestrzeń na niezrównoważone kadry, których ramy zazwyczaj postrzegamy jako brak pomysłu na porywającą wyobraźnię widza spójną fabułę, narrację, historyjkę – mniejsza, jak to nazwiemy.

W znacznej mierze winię za ów defekt reżyserkę. Ona zaprojektowała życie wewnętrzne i – by tak rzec – publiczne bohaterów, widz niekoniecznie te intencje odczytuje intuicyjnie. Winię i aktorów. Otóż, nie opanował losu gromady podróżnych groteskowy kapitan Borkowski w interpretacji Mateusza Kowalskiego. To nie on prowadzi wydarzenia, choć mundurowa kurtka i szykowna czapka dawały mu przewagę w tym rejsie. Zastąpił go w roli wodzireja głos z offu, nieco bełkotliwie odczytujący zapiski z książki Bożeny Aksamit Batory. Gwiazdy, skandale i miłość na transatlantyku, czyli z prototypu scenariusza. Niczym Wielki Brat rozpoznający postaci i ich dzieje, wszakże niezbyt czytelny, raczej tworzący foniczne tło niż inicjujący zdarzenia. Niemuzyczny na tle wysmakowanych, jazzujących, kojarzących się z dark independent kompozycji Dawida Majewskiego i Ju Ghan, bywało że irytujący mamrotaniem.

Niepotrzebne i manieryczne są wspomniane wycofania ruchu postaci, bo poszczególne sekwencje tego atlantyckiego transu tworzą obrazy intrygujące, udatnie złożone przez reżysersko-choreograficzny duet, niekiedy wyzwalająco piękne i ekspansywne w możliwych interpretacjach, niekiedy tylko popkulturowo symboliczne, gaszone przez oczywistość stereotypów. Z pewnością nie jest to jednak spektakl bałamutny czy powierzchowny. Oglądamy bowiem swoisty ikonostas wystarczająco widowiskowych form i figur, by doznawać zachwytu nie na kredyt przyszłych realizacji.

Mimo konstrukcyjnych wątpliwości każdy z aktorów WTP wykonał robotę solidną, niekiedy – jak Anatoliy Ivanov w roli Samobójcy, który staje się wielkim animatorem wszystkich scenicznych egzystencji – wręcz perfekcyjną. Choć story nie jest zbyt skomplikowane. Oto Lucky Ship, jak zwano MS Batory, wypływa w rejs ku nieznanemu. Ale nie widzimy na scenie niczego z transatlantyckich traum Lusitanii czy Titanica. Nie ma symbolu zagłady, jest koniec prywatnych światów każdego z podróżnych lub rozkosz zabawy, objaśniane przez głośniki.

Pokład statku miesza racje i motywacje. Przyglądamy się postaciom niebanalnym: emigrującemu chłopu (mroczny Iwan Pyłypiv Krzysztofa Szczepańczyka), poszukującemu form wiary duchownemu (ekspresyjny Kapelan Piotra Sabata), Gwieździe Estrady (awatarowa Izabela Cześniewicz), trzpiotce-idiotce Beli Gelbard (figlarna Agnieszka Charkot), wreszcie kobiecie-ikonie, Shirin Naemi, wcielającej się w postacie epoki: Statua Wolności, Matka Boska Gwiazda Morza, islamska księżniczka i niewolnica religii zarazem (delikatna i krucha Paula Krawczyk-Ivanov).

W jednej z ważnych dla spektaklu scen Shirin, prawie Szeherezada z Bliskiego Wschodu, poraża wszystkich – postacie i widzów – układając na twarzy reżyserski kadr z dłoni, jakby to był otwór w burce. Taki świat widzimy, jaki tępymi zakreślamy oczy, gdy patrzymy religią, która kaleczy – dodalibyśmy, wspominając za artystami WTP islamskie traumy współczesności, patrząc na jej skamieniałą twarz. Dopiero teraz rozumiemy, dlaczego aktorzy powitali widzów na pokładzie kieliszkiem słonej wody zamiast szampana. Ocean łez otacza ten statek marzeń.

Równie cudnego doświadczenia zaznaje Kapłan Piotra Sabata, niezwykle rzeźbiarsko odcinany z ciemności przez prowadzone cienką poświatą linie światła. Spętany krzyżem-cieniem na tle niepokojącego światła-ekstazy. Ekscytująca reżyseria świateł i zabawa multimediami Jakuba Lecha to temat na osobną recenzję. Podobnie jak układy choreograficzne Ivanova – np. swoiste egzorcyzmy nad ciałem Kapłana. Są i smaczki malutkie – piękny ruch grupy wspartej na niestniejącej barierce rozkołysanego statku. Podobał się finał, gdy statek dobija do brzegu w mgłach spowijających Statuę Wolności.

Sporo zaznacie urody ciał w tym przedstawieniu. Podziwiając zatem pracę aktorów i twórców spektaklu, zwłaszcza sugestywną interpretację partii kontrabasu Żeni Betlińskiego, jednak nadal czekam na trans totalny. Jest w grupie artystów Pantomimy wielki potencjał. Niech się im zdarzy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji