Artykuły

Nie możesz być wszystkim

Czy kiedykolwiek widzieliście spektakl, podczas którego nagle majestatycznym krokiem przez scenę przechodzi alpaka? I to najprawdziwsza, to nie żaden iluzjonistyczny trik ani wizualny deep fake. Początkowo byłem pewien, że to lama, ale gdy już tylko mogłem zajrzeć do internetu, porównałem obrazki urokliwych zwierząt. I wszystko stało się jasne. Lamy są od alpak wyższe, no i mimo licznych podobieństw stanowią oddzielny gatunek. Dalszy research w sieci przybliżył okoliczności, dzięki którym w Locie nad kukułczym gniazdem Mai Kleczewskiej alpaka o imieniu Lotus każdego miesiąca w poznańskim Teatrze Nowym może kilka wieczorów z rzędu, przez nie więcej niż dziesięć sekund, potwierdzać sceniczną wyobraźnię Kleczewskiej. I to wyobraźnię, która świadczy o tym, że Kleczewska wie, że najważniejsze to zaskoczyć widza niczym David Lynch. Mieści się to zapewne w tym, co niegdyś Tadeusz Łomnicki odrzekł do swojego studenta Adama Ferencego: „Gówno mnie obchodzi, co sobie myślisz. Ma być ciekawie”.

Poza tym nie o samo zaskoczenie chodzi. Alpaki są przecież wykorzystywane w terapiach osób umysłowo chorych, wprowadzają spokój i harmonię. Na potrzeby swojego teatru Kleczewska uwielbia stosować motyw ujawnionego i obnażonego lęku, tkwiącego gdzieś w niedostępnych rejonach postaci. Bogu dzięki jednak od jakiegoś czasu w pracy z aktorami nie stosuje już ustawień hellingerowskich. Przynajmniej mam nadzieję, że tego nie robi, a ostatnie role, które oglądałem w jej ważnych realizacjach, mają w sobie siłę czysto teatralną, nierzadko czerpiącą ile tylko można z samej siły scenicznej obecności świetnych aktorek i aktorów współpracujących z reżyserką (miałem ogromne pretensje do „Konrada z żeńską końcówką” z krakowskich Dziadów, ale przecież Dominika Bednarczyk to takiej siły przykład idealny).

Nie inaczej jest i tym razem. Co więcej, ten Lot nad kukułczym gniazdem w gruncie rzeczy mógłby zostać zaliczony do tych mniej kontrowersyjnych osiągnięć Kleczewskiej. Odnośnie do tego tytułu i tego z czym go kojarzymy to dziwne, prawda? Choć nie sądzę, aby w tym przypadku chodziło o plan, że warto nas w ten sposób zaskoczyć i zamiast pokazywać niemal jeden do jednego elektrowstrząsy czy inne wymyślne tortury – a pewnie jeszcze dekadę temu założyłbym się o wszystko, że Kleczewska tak właśnie Kena Keseya odczyta – unaocznić nam raczej klimat codzienności w szpitalu psychiatrycznym, jego wewnętrzny rytm, i może przede wszystkim reguły jego istnienia wobec rzeczywistości społecznej. Myślę, że chodziło o coś innego. I zaznaczam od razu, że nie wiem, jak dwadzieścia jeden lat temu wypadło to pierwsze podejście Kleczewskiej do Lotu… w wałbrzyskim Teatrze Szaniawskiego, i bardzo żałuję, bo możliwość porównania wariantów tego samego tytułu wystawionego dwukrotnie przez tego samego twórcę na przestrzeni wielu lat to okazja do wyciągnięcia interesujących wniosków. Ale czy z kolei tamta przymiarka mogła się zaliczać do nurtu znanego już wtedy u nas teatru brutalistów? Z przekazów archiwalnych nie wynika to jednoznacznie, w każdym razie Kleczewska wówczas zadbała o to, by aktorzy grali naturalistycznie, i przed rozpoczęciem prób zapewniła im wizyty w zakładzie dla najciężej chorych.

Dziś chyba mnie ważne jest, jak wyglądały próby do poznańskiego Lotu…. To szczegół. Kilka zdań wcześniej napisałem: „Myślę, że chodziło o coś innego”, i chcę się z tego wytłumaczyć. Otóż tak naprawdę Kleczewska stosuje wobec widza podwójną perspektywę. Z jednej strony ma to być teatr, który się dobrze ogląda. I to tytuł ma przyciągnąć widza, nie zaś nazwisko reżysera. Z drugiej strony dla Kleczewskiej liczy się przekaz feministycznie zmodyfikowany — przepraszam za nieco techniczne sformułowanie, ale ono przecież oddaje sens — zatem wszędzie tam, gdzie tekst można zamienić w protest song kobiet znajdujących się w sytuacji opresji, tam Kleczewska idzie na całość. A po co ta świetnie skrojona, przystępna teatralna forma? Jedynie po to, by odbiorca taką zmianę chętniej zaakceptował. Z pewnym uproszczeniem można powiedzieć: skoro ogląda się dobrze, to oglądamy teatr dobrze zrobiony. To pułapka? Nie, bo w ten sposób musiałbym zarzucić Kleczewskiej jakieś artystyczne wyrachowanie, a tak daleko nie chciałbym się posunąć. Nazwałbym to przekonaniem o własnej racji, ba, być może nawet własnej misji. Niech i tak będzie, z tym że najczęściej rezultat takiego myślenia ma krótką datę ważności i, co jeszcze niebezpieczniejsze, powoduje, że zaczynamy rozmawiać o hasłach i przekonaniach, a na koniec wchodzimy na teren ideologii.

A zatem nie mogło być inaczej. Po scenie Nowego chodzi nie Randal Patrick McMurphy, lecz Patricia McMurphy, grana przez Danielę Popławską. I skojarzenie jest natychmiastowe. Freakowa koszula, tęczowa czapka, nieco nonszalancki sposób poruszania się, czasem ręce w kieszeniach. To aktywistka dowieziona na oddział psychiatryczny prosto z marszu kobiet? Słynna Babcia Kasia? Genderowa tricksterka, która wyjdzie na ulicę w każdej sprawie, byle tylko wystąpić w obronie mniejszości? W pewnym momencie Patricia stwierdza zresztą, że może być wszystkim, bo występowała już w każdej roli, a policja nie wiedziała, co z nią począć. A Kleczewska stwierdza wobec nas: liczy się siła kobiet, to one dziś walczą o lepszy świat, nie faceci. Swoją drogą ciekawi mnie, dlaczego reżyserka nie wykorzystała powszechnie znanej adaptacji teatralnej Dale’a Wassermana, tylko podpisuje swój tytuł jako adaptację prozy Keseya przygotowaną wraz z Damianem Josefem Neciem. Być może chodziło o problem ze zmianą płci McMurphy’ego w kontekście wymagań Wassermana. W każdym razie Daniela Popławska pozostaje gdzieś na zewnątrz osobowości buntownika. Jest intrygująca, ale nie ma w sobie charyzmy kogoś, kto byłby w stanie zawładnąć egzystencją pacjentów siostry Ratched (piekielnie skupiona Antonina Choroszy; jej tragedia tkwi w tym, że wie, iż okrucieństwo czy jego brak są tyle samo warte), poprzestawiać ich emocje, ukazać im wolność. To trzecie zresztą wydaje się najważniejsze. Kleczewska najwyraźniej założyła sobie, że wolność objawi się na scenie automatycznie, że sam kobiecy temat ją zagwarantuje. Ale to tak nie działa. Rolą Danieli Popławskiej rządzą naiwność w odkrywaniu zastanego świata oraz zdziwienie, że można go tolerować. Niewiele więcej. Gdy znajduje sposób na rozwiązanie sytuacji, zachowuje się jak przypadkowy gość placówki, który reaguje doraźnie, lecz nie stara się zrozumieć, jaka jest stawka walki. To mało.

Dlaczego więc mimo to ten Lot… dobrze się ogląda? Bo cała reszta ekipy dobranej z jednego z najlepiej zgranych polskich zespołów teatralnych wypada w nim znakomicie. Powinienem wymienić absolutnie wszystkich, jednak na długo zapamiętam szczególnie role Bartosza Włodarczyka jako krzywdzonego przez matkę nadwrażliwca Bibbita, Łukasza Chrzuszcza jako Cheswicka wypowiadającego najważniejsze dopisane przez Kleczewską zdanie „Moja matka zamiast mnie wolałaby urodzić nowego iphone’a”, i Tomasza Mycana jako Martiniego bez przerwy salutującego kumplowi, którego widzi tylko on. Wszystkie zbudowane na przekroczeniu własnej intymności, ale także na nieograniczonej aktorskiej fantazji.

Jeszcze jedna kwestia. Ten feministyczny wydźwięk sięga u Kleczewskiej znacznie dalej. I niełatwo go przyjąć. W przedstawieniu pada wiele okrzyków żeńskiego personelu, dźwięczy mi w głowie zwłaszcza ten o mężczyznach traktujących kobiety jako alternatywę dla masturbacji albo o wodzu Brondemie, który w opinii jednej z pielęgniarek ma być patriarchalnym przemocowym dziadem. Ale czy z tego wynika, że męscy pacjenci mają być ofiarami okrutnych kobiet opiekunek, gdyż na to zasłużyli? Może tak, może nie, wyjątkowo to zagmatwane. Mówiłem, że na końcu zawsze jest ideologia?

Ocena:  3 + / 6

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji