Godot jak Pan Geldhab
Nie przyszedł, jak go oczekiwano na pustkowiu z drzewem i kamieniem. Pod którym Didi (Wiesław Michnikowski) i Gogo (Krzysztof Kowalewski) spotykali się codziennie, by czekać na człowieka, Który Coś Odmieni. Lub na samoułudę tylko.
Nie przyszedł, ale gdyby przyszedł, byłby kimś w rodzaju fredrowskiego Pana Geldhaba. Wtedy pasowałby do stylu przedstawienia, o którym na długo przed premierą pisano, że będzie gwiazdorskie, niecodzienne, rewelacyjne…
Arcydzieło Samuela Becketta Czekając na Godota — jego pierwsza i najsłynniejsza sztuka, napisana w języku jeszcze nie zanadto własnym (po francusku; Irlandczyk dotąd pisywał po angielsku) w ciągu trzech miesięcy na przełomie lat 1948 i 1949, wystawiona po raz pierwszy w Paryżu w roku 1953 — najbardziej zarobiła na Nobla dla artysty (rok 1969), choć Beckett był autorem 132 utworów dramatycznych, 7 powieści i ponad 50 krótkich tekstów prozą.
Uznano Czekając na Godota za jeden z największych dramatów XX wieku. Grano go najpierw w Polsce i na świecie jako awangardowy szlagier, teraz przyszła pora na wykonania klasyczne, na jakie tekst-klasyk zasługuje.
wartościowszych tłumaczy Becketta, którzy mogli poszczycić się błogosławieństwem i przyjaźnią samego pisarza, zmarłego w grudniu 1989 roku. Nie tylko w Polsce. Parał się już dawno reżyserią swoich Beckettów (w Teatrze Studio np.), i to z powodzeniem. Jest znany na świecie jako beckettolog aktywny — tłumacz. interpretator, krytyk i reżyser — ma renomę, przetarte ścieżki, kredyt zaufania.
Spektakl w Teatrze Małym (scena Instytutu Teatru Narodowego) potraktowano od początku jak wydarzenie, zaproszono gwiazdorów: Janusza Gajosa (Pozzi), Jana Kobuszewskiego (Lucky, służący Pozziego), Wiesława Michnikowskiego (Vladimir — Didi) i Krzysztofa Kowalewskiego (Estragon — Gogo).
Reżyser Libera zapowiadał: to będzie komedia, komedia życia, ludzka…
Na premierę przyszła cała Warszawa. Ze sferami i kołami. Wypełni te nowe, mniej wygodne niż te Hanuszkiewiczowskie, fotele. Zamieniła się w słuch i wzrok.
Opuszczała jednak salę, śmiem twierdzić, w łagodnej frustracji: nie to, nie tak, nie tędy droga…
Cóż się stało? Wybitni aktorzy zagrali znakomicie, każdy swoje, i wyszedł spektakl wspaniale poprawny. Ktoś napisał — dobre, ale… No właśnie.
Na pustej scenie samotne, szare drzewo Aleksandry Semenowicz, nastrój egzystencjalnego smutku, niemożności immanentnej, doprawdy — nic się nie da zrobić, jak mówi Gogo, ale potem — bardzo solidne, pusto-komediowe monologi i dialogi o niczym, czyli o niemożności zmiany istoty życia, jakiekolwiek by było, Tylko że tego nie widać, nie słychać. Toczy się komedia jak z Fredry, jak z angielskich młodych gniewnych; Kowalewski krzyczy. Michnikowski jest jak Chaplin. Gajos gajosi jako Pozzo, Kobuszewski pozuje do męczeństwa…
Bardzo dobre, naprawdę, przedstawienie. Profesjonalne w każdym calu. Ale nie z Becketta. Albo my głusi jesteśmy na Becketta takiego, jakim go dziś czytają uczeni beckettolodzy.
Dla nas wciąż, po staremu, od czterdziestu lat Czekając na Godota to przekonujący dowód na to, że — nic się nie da zrobić…
Jakkolwiek by to pesymistycznie brzmiało, intelektualnie jest twórcze: budzi sprzeciw.