Sezon Szurmieja
W warszawskim Teatrze Rampa trwa sezon Jana Szurmieja. Tak to wymyślił dyrektor Jan Prochyra, który postanowił poszczególne sezony w prowadzonym przez siebie teatrze niejako „wydzierżawiać” artystycznie twórcom teatru, których szczególnie ceni.
W tym sezonie „dzierżawcą” został Jan Szumniej. Po farsie Daria Fo i muzycznym spektaklu do piosenek Agnieszki Osieckiej, przyszedł czas na jego flagowe przedsięwzięcie – Sztukmistrza z Lublina, spektakl muzyczny wg powieści Singera.
Sztukmistrz… za Szurmiejem chodzi Po raz pierwszy zmierzył się z tym projektem niemal przed 20 laty we Wrocławiu w Teatrze Polskim, którego dyrektorem był wówczas także Prochyra. Tamto przedstawienie przyjęto entuzjastycznie, a ówczesny wykonawca roli głównej, Maciej Tomaszewski, wtedy młody aktor po szkole, okrzyknięty został odkryciem tej inscenizacji. Niegdysiejsi twórcy tego spektaklu wrócili do początku drogi — po kilku inscenizacjach Sztukmistrza…, popełnionych przez Szurmieja po drodze, znowu stanęli oko w oko z tekstem Singera, piosenkami Osieckiej i muzyką Koniecznego.
Reżyser powierzył rolę główną ponownie (po 18 latach!) Tomaszewskiemu (na zmianę z Robertem Kowalskim). To oczywiście już inna rola Dojrzalsza, nie tak spontaniczna i młodzieńcza jak przed laty, ale chyba głębszą przyprószona doświadczeniem, choć aktor nadal demonstruje godną pozazdroszczenia sprawność fizyczną.
Spektakl w Rampie to wielkie przedsięwzięcie, przygotowane ogromnym nakładem sil i środków. W szczególności pieczołowitość i miłość, z jakimi zostały przedstawione sceny rodzajowe, zwłaszcza sceny zbiorowe w bożnicy, budzi szacunek. Brawurowe wykonania pieśni kantora przez Marka Bałatę, potężne chóry i tańce obrzędowe chasydów, świetnie zarysowana postać Cadyka Jerzego Kamasą wszystko to sprawia niezapomniane wrażenie.
Innego rodzaju przeżyć dostarcza pieśń Oczy tej malej, z wielką sugestywnością wykonywana przez filigranową Dorotę Osińską, która potrafi podporządkować sobie bez reszty wypełnioną po brzegi salę.
Ma jednak ten spektakl także swoje pęknięcia — w obsadzie zabrakło mocnych postaci kobiecych, które mogłyby partnerować Tomaszewskiemu, sceny dramatyczne niekiedy rwały się, płynność akcji utrudniały skromne możliwości techniczne teatru. Najpełniej swoją rodzajowością wybrzmiała scena z udziałem Jana Prochyry, który w roli przedsiębiorcy podejrzanego autoramentu pokazał swoją wielką skalę komiczną.
Zabrakło mi też w tym przedstawieniu wyraźniejszego akcentu metafizycznego — ktoś, kto nie czytał powieści, mógłby przeoczyć, że Jasza się zamurował i podjął życie pustelnicze, aby odkupić winę swego odstępstwa.
Mimo wątpliwości, .spektakl na długo zapada w pamięć za sprawą jego niewątpliwych atutów: zgrania całego zespołu, muzyki Koniecznego, poezji Osieckiej i wielu wyśmienitych wykonawców.