Artykuły

To, co jest narodowe, krajowe podobać się nie przestanie

Wszystko zaczęło się w Wilnie. To tam Stanisław Moniuszko, znany z organowych koncertów u św. Jana, a nawet w Ostrej Bramie, ofiarował swojej żonie na imieniny Świteziankę. Wydana własnym sumptem kompozytora, wespół z innymi, publikowanymi już w Berlinie, przyniosła mu wielki aplauz. Pisano zaraz ze szlacheckich dworków: komponuj Pan nadal, coś do Marii Malczewskiego, coś lżejszego także. Słowem zrodziło się najautentyczniejsze zamówienie społeczne, adresowane do kompozytora.

Moniuszko nie od razu wykoncypował Śpiewnik. Jeszcze trzeba mu byle pogawędek z Kraszewskim, żeby sprecyzować sposób wydawania zeszytów „do pomnożenia repertorium śpiewów krajowych”. Jeszcze przywołanie opinii… teściowej, która przyśpiewywała w domowym zaciszu pieśń za pieśnią, dając światowe prawykonanie pewnie wszystkich. W samym okresie wileńskim powstało ich 150, Moniuszko wydal 6 zeszytów, a po jego śmierci edycję Śpiewnika doprowadzono do 12 (bagatela!) tomów.

„Z każdej strony obijają się o uszy powszechne narzekania na niedostatek śpiewu domowego” — pisał kompozytor. Adam Hanuszkiewicz tę refleksję po blisko 150 latach powtarza. I przywołuje kraj lat dziecinnych, gdzie śpiewano Kozaka i Pieśń wieczorną. A wspominając czyta z Glogera: „Domarad — choroba z tęsknoty za domem, rodzimą lub krajem, nostalgia…” Tęsknotę zaspokoić ma Moniuszko. Jego pieśni, które się śpiewa na estradach koncertowych powinno w domowym zaciszu, jak pastorałki. Bo wielkość tych pieśni jest w blasku zwykłości…

Wybór był niezwykle trudny. Współczesne wydanie PWM publikuje 700 pieśni w sześciu woluminach. Autor przedstawienia wyjął ze Śpiewnika 40 pieśni. Ułożył w żart, zabawę, spotkanie muzykującej młodzi. Ale też kazał brzmieć donośnie poezji polskiego słowa — polskiego losu.

Oglądamy część pierwszą spektaklu. Obrazek niesamowicie swojski: kępy traw, trzcin, szuwarów, ułożone malowniczo przez scenografów: Xymenę Zaniewską i Mariusza Chwedczuka. Stłumione światła. Jasno żarzy się tylko lampka nad pulpitem pianina. Akompaniator zaczyna Tułaczkę, którą za chwilę pięknym, kryształowo brzmiącym głosem zaśpiewa Alina Bolechowska, gość honorowy teatru i tego osobliwego przedstawienia. Próba z mikrofonem i bez.

— Jak? — pyta reżyser. — Bez — odpowiada Janusz Olejniczak, który jest na widowni prywatnie, ale ucho ma przecież zawsze niezawodne. — Bez — potwierdza chórmistrz Teatru Wielkiego, Romuald Miazga. — Pani Alino, cudownie, tak, jasno, dziękuję, to właśnie tak się śni ta pieśń… — powiada reżyser.

Niezupełnie zaspokaja wizję inscenizatora Renata Berger otwierająca obraz do Kozaka. Hanuszkiewicz pokazuje sytuację, sam śpiewa\„Tam na górze jawor stoi”… Uśmiechy, szepty w kulisie, chociaż zaśpiewał czysto. Wreszcie scena się kroi: jest Kozak (Ryszard Łabędź), „przyszła Matka” (Bohdan Majda). Tu się śpiewa żartując, jest radośnie, szczęśliwie, skocznie. „Po nocnej rosie płyń dźwięczny głosie…”, to dziewczyny intonują Pieśń wieczorną. Wielka śpiewaczka scen polskich przygląda się tym wokalnym popisom z uśmiechem pobłażania (tak kazał reżyser), ale i z aprobatą. Teraz zabawny obrazek. Święty Piotr (Henryk Machalica) w opałach: klucze do bram niebieskich schowała mu swawolna Małgosia i za nic oddać nie chce — „A to powiastka dziwniutka”.

Nastroje zmieniają się jak w kalejdoskopie, oto cichutka Prząśniczka a za chwilę aria Jontka (Emilian Kamiński), inscenizowana (Halka — Daria Trafankowska), jako niezupełnie tragiczny obraz. Tu Anna Chodakowska przeżywa Pieśń Nai, a tu śmiech i parodia operetkowej pozy: duetino z Cyganów śpiewają (operetkowo!) Kamiński i Agnieszka Fatyga. Aktorzy na tej próbie sami bawią się setnie, Hanuszkiewicz uśmiechnięty i skupiony reaguje żywiołowo, gdy rodzi się nowy pomysł.

Jeszcze kilka pieśni i minorowo brzmi Na Wawel, na Wawel, Krakowiaczku żwawy. Jeszcze tylko wpadnie radosny Lajkonik (Marek Robaczewski), a potem już chłopcy pójdą na wojnę. Zgodnie z polskim losem, poprzez te pieśni, będzie się snuć opowieść o służbie dla Ojczyzny. Dopiero w finale wybuchnie dumny i strojny mazur ze Strasznego dworu i zabrzmi jak wskazanie i nadzieja, że oto idziemy do życia, ponad trudności, mimo cierpień.

Na razie do finału daleko. Na próbie małe poruszenie: targ o gażę dla… siwka. Tak, lego jeszcze nie było: koń na scenie Narodowego! Oczywisty żart, choć Hanuszkiewicz milczy jak grób, to z miny widać, że chciałby powiedzieć: Koń by się uśmiał. Z czego? Z gromów zapewne, które w tym teatrze słyszano, gdy działy się inne „nieprawdopodobne” rzeczy. Gdy Balladyna jeździła na Hondzie, Kordian właził na drabinę, a przede wszystkim gdy w klasyce (o zgrozo!) śpiewano i to śpiewanie stało się fundamentem stylu teatru Hanuszkiewicza.

Plotą się na tej próbie sprawy wielkie i małe, żarty i dramaty, uśmiechy i łzy, ale jedna jest nadzieja, że po premierze powtórzymy za Moniuszką: „…to, co jest narodowe, krajowe, miejscowe, co jest echem dziecinnych naszych przypomnień, nigdy mieszkańcom ziemi, na której się urodzili I wzrośli, podobać się nie przestanie”.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji