Artykuły

Zespół J. Englerta na scenie POSK-u. „Pan Tadeusz” z pocztówki

Przedstawienie jak zbiór żywych obrazów, jak przesuwające się przed naszymi oczyma kolorowe pocztówki ze scenami z sielskiego obrazu życia na Wileńszczyźnie z 1812 roku, tuż przed rzekomo „polską” wojną ogłoszoną przez Napoleona. Parę foteli, stół, nakrycia o deseniach nieco archaicznych jak na epokę Pana Tadeusza; obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej zawieszony na czarnych kotarach; urodziwa Telimena (ciocie były w tych czasach nieraz całkiem młode); Zosia w płóciennym stroiku, w jakim Litwinka „nigdy nie bywa od mężczyzn widziana”, mężczyźni bądź to w strojach eleganckich panów z epoki romantycznej, bądź w czamarach, gdzie to zamiana czapy zielonej na czerwoną, albo przewiązanie się pasem słuckim czyni Sędziego z Hrabiego. Gerwazego z Protazego lub nawet poczciwego Wojskiego przerabia w tajemniczego Księdza Robaka – a wszystko to „przepasane jakby wstęgą” słowami pamiętnej inwokacji „Litwo, Ojczyzno moja!’’, mówionej z boku sceny przez Englerta bez emfazy, na tłumiku, jak pogłos, jak pamięć wracającego drogiego wspomnienia…

Tak przedstawia się scena na początku nowej, następnej po Daniela Bargiełowskiego, inscenizacji Pana Tadeusza, wystawionej w sali teatralnej POSK-u w opracowaniu Englerta. Szkoda tylko, że zabrakło na początku starego zegara z kurantem, grającego Mazurka Dąbrowskiego, zwykłą wówczas piosenkę żołnierską, gdy Tadeusz, wracający do Soplicowa, „z dziecinną radością pociągnął za sznurek”. Ten drobny szczegół przecież od razu nadaje ton całości i określa stanowisko mieszkańców Soplicowa wobec nadchodzących wydarzeń.

Pięcioro aktorów z Polski odtwarza w dialogu, w narracji, w krótkich scenach teatralnych, główny przebieg akcji poematu, będącego jednocześnie i wiejską, po trosze sielską, a po trosze erotyczną sielanką i narodowym dramatem. Wszystko to głównie dlatego, że Pan Tadeusz jest, poza wszystkim innym, doskonałą powieścią – w miarę realistyczną, w miarę tajemniczą i bawiącą, i wzruszającą, o czym świadczy, że tak dobrze się czyta w obcych językach, w przekładach prozą. Ukłońmy się, według obyczaju Podkomorzego, najpierw damom: bardzo znana warszawska aktorka teatralna, Anna Dymna, jest Telimeną; młoda i arcypolska w swej figurce, w wyrazie twarzy. Kasia Figura (nomen omen) jest Zosią jakby żywcem zstępującą z obrazka. Następnie sam Englert gra Hrabiego, a K. Kolberger – Pana Tadeusza, tylko pozornie bohatera opowieści, której prawdziwym „dramatis persona” staje się z księgi na księgę Jacek Soplica. Jackiem jest M. Benoit, grający ażą 8 ról, od Podkomorzego, poprzez Sędziego Soplicę, po końcowy występ Jankiela z koncertem na cymbałach.

Obawiam się, że ta wielostronność aktorska, dająca historyczną i obyczajową podbudowę do dwóch toczących się romansów, do miłosnych perypetii dwóch par, była czymś zbyt trudnym dla młodszej części publiczności, która tym razem tak wyjątkowo licznie dopisała. Trzeba bowiem naprawdę znać Pana Tadeusza, pamiętać jego akcję, szczegóły charakteryzacji postaci, aby się bez pudła orientować w owych szybkich przemianach postaci jedna w drugą. Ale chociaż, wróciwszy do domu, zajrzą może do książki – jeżeli ją w domu mają…

Piątka aktorów wpadła do Londynu na cztery szczelnie wypełnione przedstawienia, po drodze w dalszy objazd, wiodący aż do Kanady. Nic nie szkodzi, że ta inscenizacja, ta odmienna próba teatru słowa, nastąpiła szybko po próbie poprzedniej, po teatrze poetyckim Bargiełowskiego w Ognisku (Teatr Polski ZASP, staraniem I. Delmar), bo Englert skupił się na odmiennej stronie poematu: zaznaczając dramat, dał przede wszystkim komedię, podczas gdy Bargiełowski rozwijał dramat. Jego bohaterem był Jacek, bohaterkami Englerta są dwie kobiety: Telimena i Zosia. Bargiełowski przeprowadzał konsekwentną akcję, dla nieznających dobrze poematu prowadził ciekawą udramatyzowaną powieść; Englert wybierał malownicze, smakowite drobiazgi, wolał kobiety od mężczyzn, z akcji epickiej zachował tylko tyle, ile było konieczne. Bargiełowski skończył właściwie na spowiedzi i śmierci Jacka. Englert cały czas dążył do tryumfalnego koncertu Jankiela, do poloneza zgody i wolności narodowej, jako finału widowiska. Tak więc przedstawienie urządzone przez Święcicką stało się jakby dalszym ciągiem Pana Tadeusza, pokazanego przez Delmar.

I znowu: nic nie szkodzi! Kiedyś, przed wojną, Paul Cazin, znakomity tłumacz Pana Tadeusza zawitał do Warszawy. Drukowałem wtedy serię wywiadów z pisarzami, artystami, wzorowaną na znanym francuskim cyklu Une Heure avec… (Godzina z…). I stąd spotkanie z Paul Cazin. Spotkałem francuskiego tłumacza arcydzieła, co go najbardziej chwytało w Panu Tadeuszu, co w tym polskim poemacie wyczuwał jako ideę przewodnią. Cazin zadumał się i zaczął jakby głośno myśleć.

I mówić „Bo ja wiem… może grzybobranie, może bigos, może polowanie na niedźwiedzia, kawa z kożuszkiem, a może nawet i mrówki Telimeny”.

Słowem: litewsko-polska codzienność. Tę właśnie codzienność, tę zwykłą, potoczną stronę Pana Tadeusza chciał Englert odtworzyć, przypomnieć, podać nam ten razowy chleb codzienny mickiewiczowskiej poezji. Wszyscy pamiętamy inwokacje, początek Pierwszej i Dwunastej Księgi, zajazd, powstanie, wejście wojsk Księstwa Warszawskiego, ponowne zjednoczenie Litwy z Koroną. Ale kto pamięta, że „na miedzy z rzadka ciche grusze siedzą”. A ileż w tym piękna, w tym jednym zdaniu! Kto zdaje sobie sprawę, że Sienkiewicz pomysł ślubowania Pana Podbipięty ścięcia trzech głów niewiernych jednym zamachnięciem miecza wziął właśnie z epizodu Pana Tadeusza, kiedy to Maciek swą ostrą Rózgą rąbnął w trzy, wsuwające się przez okno, jegierskie kaszkiety?

Podczas przerwy jeden z widzów podszedł do mnie i zapytał: „Proszę pana, czy to wszystko naprawdę są słowa Mickiewicza”? Tak oto się okazuje, że cudze chwalimy, a swego nie znamy. Albo: po prostu – nie pamiętamy. Dobrze więc, że nam przypominano tak łatwo lekceważone piękności!

Ileż w nich uroku i czarów! Czaru codziennego życia: Słowacki pisze jakby deklamował, Mickiewicz – jakby gawędził; Słowacki – jakby mówił z wyżyn Kapitolu, Mickiewicz – jakby list pisał. Wieczór Bargiełowskiego w Ognisku, to jest tak jak gdyby Mickiewicza czytał nam Słowacki, wieczór Englerta w POSK-u – to jak gdyby Bolesław Prus odczytywał sobie Pana Tadeusza

Czy wszystkie słowa są Mickiewiczowskie? Sądzę że tak, poza wykrzyknikiem Zosi „Nie!”, gdy staje się mimowolnym świadkiem romansu i kłótni Tadeusza z Telimeną. A ileż w tych najzwyklejszych słowach trudu i popisu dla aktorów! Gotów jestem sądzić aktorkę choćby po tym, jak potrafi powiedzieć szczere, skromne wyznanie miłosne Zosi: „Jużci, jeżeli kocham, to już chyba Pana”.

Wiele rzeczy powiedziano tego wieczoru bardzo pięknie, wiele też w sposób sporny lub z dykcją przesadnie krzykliwą, akcentującą jedne słowa, a gubiącą inne. Nie mogę też przyjąć tonu żałosnego wspomnienia, gdy Englert mówił „O roku ów” i smutnego akcentu na „ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu!”. Cała przecież poprzedzająca strofa prowadzi do wzruszającego, pełnego uniesienia wyznania szczęścia: „tylko jedną taką wiosnę”. Zapisać by można całą stronę „Tygodnia” analizą tekstu i gry, ale, rzecz jasna, Redakcja nigdy mi na takie nudziarstwo nie pozwoli! Muszę jednak wspomnieć, że kiedy Benoit takim był sprawnym kameleonem, iż z minuty na minutę zmieniał swych osiem ról, to jednak zawiódł mnie „koncertem Jankiela”. Ale trzeba tu powiedzieć, że być może jestem w swych oczekiwaniach i wymaganiach do gruntu zepsuty, bo przecież jako sztubak jeszcze usłyszałem Mieczysława Frenkla, mówiącego „koncert Jankiela” z estrady Filharmonii warszawskiej.

Można też mieć zastrzeżenia co do szczegółów reżyserii: wolałbym przemyślne szukanie mrówek na pończosze Telimeny, coraz wyżej i wyżej, od Telimeny zakładającej nogi Tadeuszowi, niemal aż na szyję. Doskonała oszczędna – co ważne w teatrze objazdowym, a jakże przy tym sugestywna oprawa sceniczna Tatiany Kwiatkowskiej. Dyskretny, zbyt dyskretny podkład muzyczny – można było pięknie wykorzystać polonezy Ogińskiego i Marii Szymanowskiej, i filomackie zapisy melodii litewskich, nagrywając je na taśmę magnetofoniczną.

Grupa Englerta miała wyjątkowo trudne zadanie. Każdy ma swą własną, prywatną, ukochaną wizję ulubionych postaci z literatury i lepiej jej nie porównywać z aktorską konkretyzacją. Przerabiano Pana Tadeusza na scenę, zrobiono nawet kulturalny film – wszystko zawodziło. To więc, że sceniczna wyobraźnia Englerta nie kłóciła się zbytnio z naszą intymną wizją, że zgrzyt był bardzo rzadki, już jest dużym osiągnięciem. Największym zaś jest pozostawione każdemu z widzów wrażenie, że „i ja tam byłem, miód i wino piłem”… Całkiem nawet dosłownie, bo po drugim przedstawieniu i aktorzy, i widzowie poszli na Bal Emigracji – nie tylko więc Pan Tadeusz, ale i każdy miał sposobność zatańczenia z Telimeną czy Zosią… Na rzecz pomocy ukochanemu, ubogiemu krajowi…

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji