Artykuły

Dwie „Piękne Lucyndy”

Marian Hemar napisał Piękną Lucyndę na 200-lecie Teatru Narodowego, jako swego rodzaju hołd z oddali dla teatru przy ulicy Królewskiej w Warszawie. Hemarowski hołd, jak zawsze, dowcipny i doskonały literacko. Cóż więc może być lepszego niż nawiązanie do pierwszej polskiej komedii wystawionej na otwarcie sceny narodowej, do Natrętów Józefa Bielawskiego, na której oparta jest hemarowska Lucynda. Ale, co jest oczywiste w przypadku tak wielkiego artysty-pisarza jak Hemar, nie była to zwykła przeróbka. Hemar wyczarował lekką i zabawną komedię muzyczną, z muzyką własnej kompozycji.

„W Pięknej Lucyndzie przemówili Natręci w nowej, powiewnej szacie utkanej przez Mariana Hemara. Niczym Wenus z pian morskich – wyjął Hemar Piękną Lucyndę z muszli zwietrzałych wierszy Bielawskiego i opowiedział jej historię – własnym słowem zdobnym w dowcip, finezyjny żart i lekką jak pianka piosenkę” – tak pisał Leopold Kielanowski w programie do spektaklu.

Hemar-autor powierzył reżyserię sztuki znakomitemu Hemarowi-reżyserowi. Natomiast scenografia była zasługą jednej ze wschodzących gwiazd przedwojennego teatru Tadeusza Orłowicza. Na maleńkiej scence Ogniska Polskiego wyczarował on nie tylko piękne wnętrza i pałac w Łazienkach, ale nawet jadącą aleją karetę. Jak wspominają ci, co przedstawienie oglądali, te cuda scenografii co wieczora wywoływały burzę oklasków. Aktorów też miał Hemar znakomitych. Włada Majewska grała ciotkę, Henryk Vogelfaenger (słynny Tońko z Wesołej Lwowskiej Fali) Podkomorzego Faworskiego. A towarzyszyli im: Helena Kitajewicz, Krystyna Podleska, Irena Delmar, Roman Ratschka, Stanisław Zięciakiewicz, Wiesław Skoczylas, Ryszard Orłowski, akompaniament tria muzycznego prowadziła jak zawsze niezawodna Marysia Drue.

Kiedy Marian Hemar pisał Lucyndę wiedział, że dwie najważniejsze role utrzymujące ciężar fabuły i balans dowcipu zagrają Włada Majewska (jako ciotka) i Henryk Vogelfaenger (Faworski). Znów warto powołać się na tych, którzy przedstawienie oglądali i to nie raz, a kilka czy nawet kilkanaście. Według „świadków historii” Włada Majewska „przeszła samą siebie”. Jej piosenki Kobieta się wahaNamiętna wdówka stały się od razu przebojami emigracji. A scena poprzedzająca tę ostatnią piosenkę, w której jedząc spokojnie czekoladki, ciotka opowiada Faworskiemu co go czeka, gdy się ożeni z Lucyndą – do dziś jeszcze wzbudza śmiech tych, co to widzieli.

Zresztą oddajmy głos aktorce, która tak to wspomina: „Wszystkim się podobała nasza scena z Tońkiem. Tońko robił takie śmieszne miny, gestykulacje, że i mnie rozbawiał. Po prostu Lucynda była sukcesem, bo my wszyscy na scenie świetnie się tym przedstawieniem bawiliśmy”.

Lucyndę grano 150 razy, co jak na warunki emigracyjne jest wydarzeniem wyjątkowym. Można ją było grać i jeszcze drugie tyle, ale jedna z aktorek musiała nagle wyjechać. A ostatni spektakl Lucyndy był niezwykły, bowiem w zastępstwie chorego Tońka rolę Faworskiego zagrał sam Marian Hemar. W jego archiwum zachował się zapis magnetofonowy tego wieczoru. I niestety jest to jedyny dokument utrwalający emigracyjną Lucyndę, albowiem nikt nie nakręcił filmu z przedstawienia. Nam pozostały tylko fotografie, wspomnienia widzów i aktorów, a także ów kruchy ślad, głos zatrzymany na trochę już startej taśmie magnetofonowej. Lucynda Hemara była stylowa, w konwencji wystawienia absolutnie zgodna z epoką. Piękne stroje (T. Orłowicz), dystyngowane muzy, spokojna muzyka. Była taka, jak ją widział w swojej wyobraźni sam Marian Hemar.

Przez ponad ćwierć wieku było to jedyne wystawienie tej sztuki Hemara. Kiedy nagle przestał on być w Polsce „autorem nieznanym”, kiedy już można było podawać jego nazwisko zamiast gwiazdek, kiedy okazało się, że takie piosenki jak Białe bzy, Ulica Niecała, czy To ta pierwsza miłość, to on właśnie napisał, zaczął się prawdziwy festiwal jego sztuk. Najpierw było widowisko muzyczne Hemar w układzie W. Młynarskiego przygotowane przez Warszawski Teatr Ateneum, potem wystawiono Firmę, Karierę Alfy Omegi i jednoaktówki. A kiedy w listopadzie ubiegłego roku Uniwersytet w Poznaniu zorganizował pierwsze dni teatru i dramatu emigracyjnego, prof. Dobrohna Ratajczakowa zaproponowała, by na ich uświetnienie wystawić Lucyndę. Podjął się tego poznański Teatr Nowy w reżyserii Eugeniusza Korina.

Lucynda poznańska jest inna. Co jest oczywiste. Bo przecież jest inny reżyser, inni aktorzy, inny temperament wszystkich w spektakl zaangażowanych. Korinowska Lucynda jest współczesna, grana trochę z przymrużeniem oka, z wykorzystaniem możliwości technicznych dzisiejszego teatru. Muzy nie schodzą z Olimpu, muzy mają takie same problemy jak my – ludzie. Jest im zimno, nie mają co na siebie włożyć. A swą nadprzyrodzoną moc wykorzystują za pomocą zabawnych akrobacji na trapezie.

Aranżacje muzyczne też są współczesne. To trochę jakby muzyka pop. Co oczywiście wcale nie znaczy, że gorsze niż pierwowzór. Jedno jest pewne, poznański spektakl nic nie uronił z błyskotliwości hemarowskiego dowcipu. Podobnie z piosenkami. „Namiętna wdówka” w stylu pop jest dalej zabawna, tak jak była kiedyś. Jest też bardziej bliska współczesnej widowni, a publiczność na premierze krajowej, na której byłam – bawiła się znakomicie!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji