Artykuły

Bez talentu i pokory

- To jest totalnie wyczerpujący, wymagający i okrutny zawód. Strasznie łatwo wpadamy w rutynę, idziemy na łatwiznę, stajemy się próżni, popadamy w alkoholizm itd. Zagrożeń jest cała masa. I tych zawodowych, i tych czysto ludzkich. Czasem nienawidzę tego zawodu - mówi CEZARY KOSIŃSKI, aktor TR Warszawa.

Zdarza się, że płaczesz podczas słuchania muzyki?

- Bardzo często. Muzyka była dla mnie zawsze czymś ważnym, być może nawet ważniejszym niż realny świat. Jest wiele utworów, które mnie wzruszają.

Czy był taki moment, że muzyka rywalizowała z aktorstwem?

- Czy ja wiem? Jako młody chłopak wyobrażałem sobie, że jestem wokalistą rockowym, stoję przed tłumem i śpiewam albo - jeszcze lepiej - gram na gitarze. To było młodzieńcze i naiwne marzenie, które nigdy się nie spełniło. Czasem żałuję, że nie wybrałem muzykowania.

Ale uczyłeś się grać?

- W szkole średniej siadałem do gitary zaraz po lekcjach, a odrywałem się od niej późną nocą. To trwało trzy lata. Nie chodziłem do szkoły muzycznej. Uczyłem się sam. Na samym początku miałem tylko gitarę klasyczną - czeską cremonę. Potem pojechałem na miesiąc do Brukseli. Malowałem, tynkowałem i za wszystkie zarobione pieniądze kupiłem sobie gitarę elektryczną. Nie bardzo się jeszcze wtedy znałem na gitarach, więc kupiłem ją ze względu na wygląd, a nie na brzmienie. Miała piękny zielony korpus typu 'bird eye' oraz mostek Floyd Rose. Wtedy to był szczyt marzeń. Później okazało się, że instrument nie jest tak wspaniały, jak przypuszczałem: nie stroi, ma uszkodzony próg, zaś mostek jest tandetną podróbką oryginału.

Jak to się skończyło?

- Nijak. Czułem, że nie nadaję się na gitarzystę rockowego. Wiedziałem, że nie będę wirtuozem, że mam ograniczenia techniczne. Byłem wobec siebie bardzo wymagający. Miałem kompleks, że gram za wolno, bo porównywałem się do gitarzystów heavymetalowych. Nigdy mi nie przyszło do głowy, że nie muszę tak szybko grać jak oni. Miałem poczucie, że potrafię odtworzyć muzykę, ale miałem kłopoty z komponowaniem własnych utworów. Grałem tylko przeróbki cudzych kawałków. Na początku bardzo mnie to bawiło, ale potem stało się jałowe.

Co wtedy grałeś?

- Pink Floyd, U2, Santana, Marillion, Black Sabbath, Led Zeppelin, Deep Purple, Doors, Van Halen. Byłem wtedy w liceum. W mojej klasie panował podział: część chłopaków uważała się za ultraanarchistycznych, brudnych punkowców, a druga część za turbomrocznych, nihilistycznych metalowców. Nigdy nie umiałem określić, do której grupy się zaliczam.

Czyli nie miałeś nigdy irokeza?

- Miałem. Dwa lata temu, jak wyjechałem do Chorwacji. Ale taki wyłysiały irokez to już się chyba nie liczy. Natomiast w czasach licealnych ubierałem się na czarno i miałem włosy do ramion.

A miałeś zespół?

- Moja starsza siostra miała kolegę, który grał na gitarze. Przychodziłem do domu kultury i godzinami słuchałem, jak gra. Miał pięknego białego ibaneza. To on mnie zaraził gitarą. Po jakimś czasie zaczęliśmy grać razem. Chociaż nigdy mi tego nie okazywał, wiem, że nie miał z tego zbyt wiele satysfakcji. Graliśmy najróżniejsze rzeczy. Niektóre nasze dokonania były dość żałosne, gdyż usiłowałem naśladować innych wokalistów. Szczególnie dotkliwe było moje wykonanie 'Jump' Van Halena. Śpiewałem gorzej od Davida Le Rotha. Ale kiedy graliśmy utwory Dire Straits, wszyscy byli zachwyceni. Miałem skrzywioną przegrodę nosową i było to słychać, więc wszystkim się wydawało, że to jest jako żywo Mark Knopfler śpiewający.

A jak się nazywał ten zespół?

- Fatalnie. Nie, nie będę wspominał tej nazwy. To nie ma sensu.

Oj, ma, ma.

- Potem zacząłem grać w innym zespole. Takim, który jeździł po zabawach wiejskich.

Graliście na weselach?

- Na weselach nie. Zagraliśmy na paru zabawach, ale, niestety, nie zdobyliśmy popularności. Być może dlatego, że ja zawsze w pewnym momencie zaczynałem grać jakiś utwór The Doors albo Hendriksa. Pamiętam, jak kiedyś zagrałem 'Seek and Destroy' Metalliki. Zabawa się skończyła. Pogonili nas.

Jakie kawałki graliście na początku imprezy?

- 'Zakochany klaun', 'Kasztany'. Granie takiej muzyki w takich okolicznościach nie wymaga wielkich umiejętności. No i nie trzeba tak szybko grać solówek, więc byłem w tym dobry. Jednak repertuar mi nie odpowiadał. Zrezygnowałem, a zespół odetchnął z ulgą.

Świadomość tego, że jest mnóstwo świetnej muzyki, daje mi wiele radości. Cóż z tego, że ja sam nie umiem jej tworzyć? Nigdy nie miałem potrzeby wydania płyty czy koncertowania. Uwielbiam za to usiąść wieczorem i pograć. Ostatnio znowu kupiłem sobie gitarę. Przez pierwszy tydzień mocno ją eksploatowałem, a potem z braku czasu ją odstawiłem. Chciałbym wrócić do czasów, kiedy siedziałem po osiem godzin i grałem wyłącznie dla przyjemności.

Praca aktora Ci to uniemożliwia?

- To jest totalnie wyczerpujący, wymagający i okrutny zawód. Strasznie łatwo wpadamy w rutynę, idziemy na łatwiznę, stajemy się próżni, popadamy w alkoholizm itd. Zagrożeń jest cała masa. I tych zawodowych, i tych czysto ludzkich. Czasem nienawidzę tego zawodu. Bo odbiera mi wszelką wiarę, że coś ma sens na tym świecie, że istnieje jakiś porządek rzeczy, którego się należy trzymać, że warto podjąć wysiłek, stanąć po dobrej stronie. Od aktorstwa trzeba odpoczywać i muzyka może być właśnie takim odpoczynkiem.

W przedstawieniach też przywiązujesz dużą wagę do muzyki?

- Często zaczynam pracę nad rolą od wyobrażenia sobie, czego mogłaby słuchać moja postać. W pracy nad poszczególnymi scenami komponuję w głowie muzykę do nich. To pomocne ćwiczenie. Muzyka i teatr mają wiele wspólnego. Opierają się na rytmie, melodii i harmonii.

W Teatrze Rozmaitości pracuje akustyk Piotrek Domiński. Jest doskonałym gitarzystą. Puszczając muzykę, potrafi fenomenalnie wyczuć stan emocjonalny aktora i podąża za nim. Jeżeli dziś zagram jakiś fragment roli mocniej, on też go podkreśli. Gdy odpuszczę, Piotrek także poluzuje.

Jakiej muzyki nienawidzisz?

- Najbardziej mam dość wokalistek, które są takie piękne, delikatne i wrażliwe, i takie mają piękne głosy. To kłamstwo już mnie przerasta, to jest aż śmieszne. Ja nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł się na to nabrać.

Nienawidzę fałszu w muzyce. Nie lubię zespołów wymyślonych dla potrzeb rynku. Wielu ludzi udaje, że tworzy muzykę, a tak naprawdę naśladuje trendy. Ogólnie się przyjęło, że muzyka pop albo techno jest niedobra, a muzyka rockowa czy jazzowa to coś wspaniałego. To są tylko nic niewarte stereotypy. W muzyce rockowej tak samo jak w popie jest mnóstwo chłamu, tępego naśladownictwa. Jest to szczególnie widoczne na polskim rynku muzycznym - pełnym uprzedzeń i nieznośnych mód. Idzie za tym dość nachalna promocja miernych wykonawców gotowych zrobić wszystko, żeby się przebić na bliżej nieokreślony szczyt. Jest to o tyle żałosne, że żyjemy w niewielkim kraju, wszyscy się znamy i ciągle kisimy we własnym sosie. Brakuje nam talentu i pokory, a marzymy o Oscarach czy Grammy, zamiast wziąć się do pracy.

Może powiesz nam jednak na koniec, jak się nazywał Twój zespół?

- Przyjaciele Marka.

Marka?

- Knopflera, z Dire Straits.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji